NIWA, MOJA NIWA, NIWA ZOŁOTAJA, ZRIEJESZ TY NA SOŁNCE KOŁOS NALIWAJA…
Tym wierszem w roku 1912 mama rozpoczęła ze mną naukę języka rosyjskiego, dołączając ją do lekcji języka polskiego, historii Polski i arytmetyki. Po nauczeniu się na pamięć tego wiersza zacząłem się uczyć AZBUKI, to znaczy rosyjskiego abecadła, i CZYSTOPISANJA, czyli kaligrafii. Na naukę języka polskiego, historii polskiej i arytmetyki przychodziła moja rówieśniczka Jadzia, córka stolarza. Żebyśmy z Jadzią mieli złudzenie, że już jesteśmy w szkole, mama stawiała nam w zeszytach stopnie. Mieliśmy zawsze jednakowe. Same piątki. Jadzia mieszkała bardzo daleko, pod Zakrętem* , i gdy pogoda się popsuła a Jadzia przeziębiła, sam musiałem podołać ciężarom AZBUKI, STICHOW i CZYSTOPISANJA.
Miałem krótką przerwę w nauce. Ojczym zabrał mnie ze sobą do Woroneża. Kończył w nim budować elektrownię. Po przyjeździe na budowę okazało się, że nie bardzo wie, co ze mną zrobić w godzinach swej pracy. Żebym sam nie nudził się w hotelu, zaprowadził mnie do znajomego BATIUSZKI – popa. Był on bardzo miły i wesoły. Batiuszka, znawca dusz młodzieży, natychmiast potrafił zainteresować mnie swoją ogromną plantacją truskawek i wypuścił samego pomiędzy długie szeregi ciemnozielonych liści, olbrzymiej ilości zielonych truskawek, wśród których raz na godzinę udawało mi się znaleźć jedną różową. Po całym dniu spędzonym na uganianiu się za różowymi truskawkami szybko zacząłem sam robić się jak czerwona dojrzała truskawka, przy czterdziestu stopniach gorączki. Następnego dnia, gdy tylko temperatura spadła, natychmiast wyruszyliśmy do Wilna i musiałem wrócić do mojej NIWY.
Mama dostała pracę w Towarzystwie Rolniczym. Dyrekcja, administracja i park z narzędziami rolniczymi przylegał do posesji naszego domu przy ulicy Zawalnej 7. Towarzystwo mieściło się pod numerem 9. Wkrótce i ojczym zaczął pracować w Towarzystwie Rolniczym. Oprócz tego został sekretarzem Towarzystwa Pomologicznego. Ten tytuł – po “klęsce woroneżskiej” – podniósł znów ojczyma w moich oczach na niebotyczną wysokość. Wyobrażałem sobie, że jego gabinet zastawiony jest olbrzymimi biurkami z tysiącami szufladek, w których ojczym w licznych teczkach przechowuje sekrety, dostarczane przez ludzi “pomagających”, stąd nazwa Pomologiczne. Najbardziej interesowały mnie owe sekrety w szufladkach, ale rozumiałem, że jeśli obdarzono ojczyma tak wielkim zaufaniem, to nie wypada pytać, jakie to sekrety.
W tym czasie ojczym rozpoczął prace nad statystyką bydła Litwy i Białorusi. Dowiedziałem się o tym, gdy do pokoju ojczyma wniesiono wielki stół kreślarski, oparty na żelaznej konstrukcji z pedałem. Dzięki niemu tablica kreślarska pozwalała się ustawiać w każdej pozycji. Napawały mnie dumą posuwające się po niej na szynach linie, nie mówiąc już o lampie elektrycznej z reflektorem na ruchomym ramieniu, dającym się skracać i wydłużać, oraz że w ogóle coś takiego posiadamy w domu. Praca ojczyma była pionierska. Dotychczas statystyką bydła na tych ziemiach nikt się nie zajmował.
Któregoś dnia ojczym powiedział, że zabierze mnie ze sobą do Towarzystwa Pomologicznego. Pracował w nim wyłącznie po południu. Pojechaliśmy dorożką. Gdy tylko weszliśmy do tego domu, w którym mieściło się biuro, i upewniłem się, że jestem w gabinecie ojczyma – doznałem wielkiego uczucia zawodu, a ojczym z niebotycznych wyżyn zstąpił na ziemię. W jego gabinecie stało zwykłe biurko. Mieliśmy w domu takich kilka. W biurkach były zwykłe szuflady, a w nich zwykłe teczki. W takich, według mnie, nikt sekretów chyba nie przechowuje. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie używają takich wielkich tytułów, a potem okazuje się, że nic ważnego. Myślałem, że sekretarz znaczy więcej niż generał, więcej może nawet niż książę, bo nigdy nie słyszałem, żeby ktoś im przekazywał sekrety. Bardzo mi było ojczyma żal, że dali mu tylko tytuł, a nie dali odpowiednich biurek, teczek i sekretów.
Mama, zatrudniona w Towarzystwie Rolniczym, przypomniała sobie zwiedzaną wszechświatową wystawę kolonii francuskich pod Paryżem. Ja na tej wystawie z nią nie byłem z powodu upału i odległości – należało jechać pociągiem – ale pozostało we mnie wspomnienie wielkiej dumy z mojej mamy.
Całodzienne chodzenie po wystawie w słonecznym skwarze, przy tym w nowych, supermodnych białych bucikach z cienkiej skóry, zapinanych prawie do kolan na białe guziki, zmęczyło mamę ogromnie. Opuszczając dworzec w Paryżu znalazła się na zalanych jeszcze promieniami zachodzącego słońca asfaltowych ulicach, co dopełniło miarki. Mama przeprosiła towarzyszących jej panów, rozpięła guziki i oświadczyła, że pójdzie dalej z bucikami w ręku. Na ulicy paryżanie na widok tak kroczącej mamy, kłaniali się i bili brawo. Ku zdumieniu towarzyszących mamie panów, również paryżanki wyrażały mamie uznanie, bijąc brawo. W domu ciocia usiłowała pomniejszyć sukces odwagi mamy. Stwierdziła: “Gdybyś nie była taka ładna, nikt by ci brawa nie bił”. Panowie jednak uważali, że jeśli chodzi o aplauz pań, to na pewno odnosił się do odwagi mamy.
Ja w każdym razie byłem z mamy bardzo dumny.
Otóż mama, przypomniawszy sobie tę wystawę, postanowiła urządzić w Wilnie wystawę wyrobów ludowych, sporządzanych na własny użytek: tkanin, przedmiotów z gliny, drewna i żelaza – podobnie jak prezentowały swoje ludy czarne, żółte i czerwone z kolonii francuskich.
Projekt mamy bardzo się podobał dyrektorowi Towarzystwa Rolniczego, panu Ignacemu Turskiemu, i na zebraniu Towarzystwa postanowiono taką wystawę urządzić. Wzięła swój początek w naszym mieszkaniu, w dużym pokoju stołowym. Wujaszek i jego koledzy, kończący studia prawnicze na uniwersytetach rosyjskich, podjęli się zbierania eksponatów. Rozjechali się w ich poszukiwaniu. Stopniowo zaczęły przychodzić przesyłane przez nich zebrane przedmioty. Każda nowa przesyłka wzbudzała zachwyt. Tkaniny były przepiękne, również wyroby z drewna, żelaza i garncarskie. Mnogość zgromadzonych przedmiotów była tak wielka, że przeszła oczekiwania mojej mamy i wszystkich pracowników Towarzystwa Rolniczego. Dla ich wyeksponowania pomieszczenia Towarzystwa Rolniczego były za małe. Z pomocą mamie przyszedł pan Ferdynand Ruszczyc, wówczas sława artystycznomalarska Wilna. Ruszczyc mieszkał z rodziną w Bohdanowie, ślicznym majątku w powiecie oszmiańskim, położonym w pobliżu Różysławia i Siedliszcza. Za swych panieńskich czasów mama bywała tam częstym gościem, wpadał też “Ferdzio” Ruszczyc, opromieniony już sławą wielkiego artysty. W tym okresie szczególnie, jak mówiono, zajęty malowaniem morza i… moją mamą. Mama zaprzeczała temu, mówiąc, że pan Ferdynand ma wyłącznie morze w głowie i – zdaniem jego przyjaciół – “faluje”.
Pan Ferdynand Ruszczyc mocno się przejął sprawą wystawy, a potem, gdy mama pokazała mu cały zebrany materiał, bardzo się do niej zapalił. Mama, poza pomysłem i zorganizowaniem zbierania eksponatów, za co otrzymywała od znajomych “wyrazy najwyższego uznania”, nic więcej w tej sprawie nie mogła uczynić. Bohaterem zbierania był brat mamy, wujaszek Mietek. W swych poszukiwaniach zapędzał się w najbardziej niedostępne poleskie błota. Do położonych tam miejscowości można się było dostać zimą sankami po zamarzniętych bagnach, a latem czółenkiem “duszehubką” po setkach mało komu znanych rzeczek. Za swój największy sukces wujaszek uważał dotarcie do sadyby, w której go zapytano: “Jakie jest imię króla panującego teraz w Polsce?” Bo utknęli na Auguście Drugim Sasie. W niektórych dworkach do oświetlenia izb używano zawieszonej u sufitu żelaznej kraty z płonącymi na niej specjalnie przygotowanymi do tego celu malutkimi wiązkami drewna.
Pan Ferdynand powołał olbrzymi komitet ze społecznie usposobionych pań i panów, a sam zajął się stroną artystyczną wystawy arcydzieł sztuki ludowej Litwy i Białorusi.
Pomieścił wystawę w Sali Miejskiej przy ulicy Ostrobramskiej, zamieniając ją w olbrzymi świronek oszmiański, obsadzony od ulicy barwnymi malwami. Przygotował piękny afisz. Figurował na nim czarny rycerz Pogoni na ciemnoczerwonym tle w obramowaniu różnobarwnych palm i pasów. Zarówno trafność myśli, jak i piękny dobór barw czyniły z afisza arcydzieło.
Sukces wystawy przeszedł najśmielsze oczekiwania. Wilno zastygło w zachwycie. Zachwyt ten dotarł do Sankt Petersburga i sprawił, że Najjaśniejsza Pani kazała przewieźć wystawę w całości z Wilna do Petersburga.
Gdy się mama dowiedziała, że jako projektodawca i reprezentantka wystawy będzie mogła uklęknąć przed Najjaśniejszą Panią i ucałować jej rękę, oddała ten zaszczyt hrabinie Drohojowskiej, bardziej z tym ceremoniałem obytej.
Ku swemu zdumieniu mama, nie wymieniana ani na afiszach wystawy, ani w wileńskiej prasie (może z tego powodu, że mama wciąż nosiła nazwisko mego ojca, a mój ojczym, Witold Czyż, biorący czynny udział w komitecie wystawowym, wszędzie figurował jako Jan Jeleński, bo w roku 1905 należał do Polskiej Partii Socjalistycznej i po ucieczce z więzienia w Oszmianie do Lwowa i konfiskacie majątku Antoniszki przez jakiś czas stale zmieniał nazwisko) otrzymała z Petersburga wykaligrafowane olbrzymich rozmiarów podziękowanie za wspaniałą wystawę, podpisane przez Carową Wszechrosji.
W naszym olbrzymim ośmiopokojowym mieszkaniu ostatnie dwa pokoje w końcu korytarza zajmowali uczniowie. Prawie wszyscy z Gimnazjum Winogradowa. Mieściło się ono naprzeciwko kościoła świętej Katarzyny. Chłopcy więc do gimnazjum mieli z domu kilka kroków. Chłopcy byli z nami spowinowaceni, wszyscy z oszmiańskiego powiatu, a ich rodzice zaopatrywali nasz dom w wiktuały ze swych majątków.
Często wieczorami przesiadywałem w pokoju chłopców. Wśród przedmiotów, których się uczyli, najbardziej dla mnie tajemniczym była “greka”. Bardzo jej nie lubili. Gdy ich słuchałem uczących się wierszy rosyjskich o Napoleonie, nie mogłem zrozumieć, dlaczego Rosjanie tak go chwalą i tak ładnie o nim piszą, skoro z jego powodu spalili Moskwę. Ponieważ sam nie mogłem znaleźć na to wytłumaczenia, spytałem o to swego wujaszka. Odpowiedź wujaszka Miotko przekonała mnie i w to, co powiedział, wierzyłem wiele lat.
Powiedział on mianowicie tak:
– To proste i zrozumiałe. W Rosji wielu ludzi chciało uczyć dzieci po francusku, podobnie jak u nas. Nauczyciel z dobrą wymową kosztował bardzo drogo. Napoleon przyprowadził ich około dwustu tysięcy. Nauczyciel-niewolnik nie kosztował prawie nic. Rozumiesz? Nawet twoja matka musiała pojechać do Paryża, siedzieć w nim pięć lat, żeby nabrać paryskiego akcentu i potem być rozchwytywana jako nauczycielka-paryżanka.
W tym ostatnim twierdzeniu była duża doza prawdy i tym bardziej mnie przekonał.
Gdy jeden z uczniów mieszkających u nas zachorował na szkarlatynę, mama natychmiast odprowadziła mnie do wujostwa Wojewódzkich, mieszkających przy tej samej ulicy kilka domów dalej. Wujostwo kilkadziesiąt lat spędzili na Syberii, gdzie zimą mleko sprzedawało się na arszyny, a za jednym zasiadem przygotowywano litewskie kołduny na kilkadziesiąt obiadów. Przy czterdziestostopniowym mrozie nie traciły nic ze swej świeżości przez wiele miesięcy.
Wuj był lekarzem. Byli bezdzietni. Dla wypełnienia tej pustki wzięli na wychowanie chłopca – Wołodię, z zobowiązaniem wychowania go na Rosjanina. Wołodię bardzo kochali, jak własnego syna. Wołodia skończył politechnikę i gdy się usamodzielnił, wujostwo przyjechali do Wilna. Zbliżenie do wujostwa skończyło się tym, że ciocia (dla mnie była babką) zapragnęła mnie uczyć i przygotować do egzaminu gimnazjalnego.
Wuj Władysław był osobą, wokół której wszystko w domu się obracało, a i dla całej naszej rodziny był ideałem. Stracił jednak nieco w moich oczach pewnego dnia. Było tak. Od godziny piątej po południu wuj przyjmował pacjentów. O godzinie siódmej następowała krótka przerwa, w której wuj, zmęczony pacjentami, wychodził do pokoju stołowego i tam sięgał po przygotowaną dla niego ogromną szklanicę z ciemnowiśniowym płynem, stojącą za firanką koło okna. Za każdym razem, gdy pił ten napój, widziałem na jego twarzy wielkie zadowolenie. Długo opierałem się dzielnie pokusie skosztowania tego cudownego napoju. Ciocia ustawiała go zaraz po obiedzie, ale nie udało mi się zobaczyć, z czego jest sporządzany. Któregoś dnia pokusa stała się tak silna, że gdy tylko pacjenci się zjawili, a ciocia położyła się w sypialni, by odpocząć po obiedzie, poszedłem do stołowego pokoju i pomimo że rozumiałem, iż popełniam coś bardzo karygodnego, zanurzyłem usta w środek szklanicy, by nie zostawić śladów na jej brzegach, i ostrożnie pociągnąłem łyk tego cudownego napoju. Nigdy słów tak zwanych brzydkich nie używałem, ale napój był tak gorzki – była to nie osłodzona prawie czysta esencja herbaciana – że po przełknięciu go pod adresem nieskazitelnego wuja wyszeptałem wzruszając ramionami: – Ot, dureń!
Było to wielkie przeżycie. Naruszyłem zakaz picia lub brania czegoś bez pozwolenia, w dodatku w cudzym domu. Najgorszą jednak sprawą był epitet wypowiedziany pod adresem kochanego, dobrego i mądrego wuja. Prawdopodobnie popełniłem grzech śmiertelny i nie wiedziałem, jak się go pozbyć.
Miłość wujostwa do Wołodi powoli zaczęła spływać na mnie. Zaczęło się to od odziedziczenia przeze mnie po Wołodi wiersza deklamowanego przez niego tak ładnie, że za każdym razem, gdy wujostwo podejmowali gości, malutki Wołodia musiał stawać na krześle i recytować go ze świetnie wyuczoną intonacją i gestykulacją. Wiersz nosił tytuł: “GENERAŁ TOPTYGIN”.
Podobał mi się, i po paru miesiącach ciocia powiedziała, że zupełnie dobrze deklamuję. Prawie tak jak Wołodia. Od tego czasu stałem się jedną z wielkich atrakcji, jako cudowne dziecko, na przyjęciach u wujostwa. Podobnie jak Wołodia stawałem na krześle i z największą modulacją głosu, podkreślającą każdą akcję utworu, recytowałem.
Przygotowując mnie do egzaminu, ciocia musiała mnie nauczyć wielu innych wierszy wymaganych na egzaminie. Przeważnie były to BAŚNIE KRYŁOWA.
W maju 1913 roku wyruszyłem z Witkiem, to znaczy z ojczymem, do gimnazjum. Mówiłem Witek, bo tak się naprawdę nazywał, a tylko oficjalnie był Janem Jeleńskim. Używany przeze mnie język francuski po powrocie z Paryża do Wilna sprawił, że z miejsca zacząłem zwracać się do ojczyma po imieniu. Ojczym nigdy się na mnie nie gniewał i nigdy nie podniósł głosu. Pozyskał moje serce od razu przy poznaniu się. Zaprowadził mnie do swego dobrego przyjaciela, lekarza weterynarii Mieszkowskiego, i pokazał mi u niego cudnego białego konia araba. Ten arab-cud związał nas na całe życie.
Szliśmy na piśmienny egzamin do Gimnazjum Winogradowa, będącego tematem opowiadań mieszkających u nas jego uczniów. Wiedziałem, kim jest dyrektor, inspektor i niektórzy nauczyciele. Ojczym wielu uczniom z tego gimnazjum udzielał korepetycji i znał osobiście dyrektora, inspektora i sporo nauczycieli klas starszych. W gimnazjum przeważali Polacy, głównie pochodzący z bardziej zamożnych rodzin, ponieważ było to drogie gimnazjum prywatne. Cieszyło się sympatią Polaków ze względu na przyjazny stosunek do nich dyrektora i inspektora. Rosjan i Żydów było niewielu.
Miałem już osiem lat, ale mama nie chciała mi obciąć włosów Olbrzymie ciemnokasztanowe pukle układały mi się na ramionach i z tego powodu wielu znajomych nazywało mnie Maniusią. W tym czasie byłem “Indianinem”, bardzo silnym i wygimnastykowanym, ale raczej drobnym. Wyglądałem na znacznie młodszego. Gdy wywołano moje nazwisko, wszedłem znów do tej samej sali co wczoraj. Nie było już w niej ławek, bo dzisiaj miał być egzamin ustny. Stał olbrzymi stół nakryty zielonym suknem. Prezydował przy nim dyrektor Prawosudowicz. Pomimo imponujących mundurów egzaminatorów pragnących zobaczyć swych przyszłych uczniów ja, Indianin Tenanga, niewiele sobie robiłem z… “bladych twarzy”. Dyrektor Prawosudowicz zwrócił się do mnie z pytaniem, jakie umiem “stichi”. Wymieniłem objęte programem wiersze Kryłowa, poczynając od utworu “Lisica i winograd”, a na zakończenie popisałem się tytułem nie wymaganego długiego wiersza Niekrasowa “Gienierał Toptigin”. Pomimo emocji, jaką przeżywałem, spostrzegłem w tym momencie na twarzach prześwietnych “bladych twarzy” zainteresowanie. Popatrzyli na siebie porozumiewawczo i po krótkiej naradzie dyrektor z uśmiechem powiedział:
– Skażi nam stichotworienje Niekrasowa „Gienierał Toptigin”.
Przyjąłem wyuczoną na przyjęciach u wujostwa postawę, którą przybierałem stając tam na krześle. Nabrałem w płuca powietrza, by dobrze przestankować, i usiłując zachować jak najlepsze “udarienje” rozpocząłem:
Dielo pod wieczer, zimoj
I moroziec znatnyj…
Według cioci “kunsztownie, jak najlepszy aktor”, umiałem zmieniać intonację głosu dla każdej osoby. Bardzo niskim głosem mówiłem to, co się odnosiło do starego niedźwiedzia siedzącego w saniach zaprzęgniętych w trójkę pocztowych koni, oszalałych ze strachu i pędzących ze swym niezwykłym pasażerem do najbliższej stacji. Mijani “mużyki i baby” brali rozpartego w saniach niedźwiedzia za generała. Musiałem zmieniać głos dla “jamszczika” Fiedi i dla Trifona, brodatego właściciela misia, wracając przy tym ciągle do sposobu mówienia narratora. Zmienność i żywość akcji wymagała stałej zmiany modulacji głosu. Zdaniem cioci, byłem najlepszy, “na piątkę z plusem”, jako „smotritiel stancji”, który przemawia do niedźwiedzia, uważając go za generała. Deklamując teraz, poczułem się pewnie. Ta pewność dodała mi odwagi i zrodziła chęć zaimponowania. Egzamin chciałem zdać bardzo dobrze. Podczas deklamacji widziałem na twarzach egzaminatorów takie samo wesołe zainteresowanie, jakie wykazywali goście wujostwa. Tam, po moim wyuczonym ukłonie, otrzymywałem głośne brawa. Teraz też pewny byłem sukcesu, więc gdy skończyłem, ukłoniłem się, jak u wujostwa na największym przyjęciu. Dyrektor pierwszy zaczął bić brawo, za nim wszyscy inni nauczyciele z nie mniejszym zapałem. Deklamując, widziałem, że dyrektor ma przed sobą moje prace pisemne, i pomyślałem, że jeśli były tam jakieś błędy, to zostały przekreślone przez “Gienierała Toptigina”. Gdy umilkły brawa, dyrektor wyszedł zza prezydialnego stołu, podszedł do mnie i posadził mnie na swojej lewej ręce, następnie wyniósł do poczekalni. Wśród tłumu stojących tam rodziców z chłopcami zdającymi egzamin stał również mój ojczym. Dyrektor, trzymając mnie wciąż na ręku, podszedł do ojczyma, uścisnął mu dłoń i pokazując mnie zdumionym rodzicom i chłopcom, powiedział: – Prielestnyj rnalczik.
Na jesieni rozpoczęła się nauka w gimnazjum. Z obciętymi włosami, ale wciąż jako Indianin Tenanga, w czarnej “kosoworotce”, w długich czarnych spodniach, spięty czarnym lakierowanym pasem z kwadratową sprzączką z białego metalu z literami WWG (Wilenskaja Winogradowa Gimnazija), w płaszczu i czapce z gwiazdką, też z literami WWG, odprowadzony przez mojego ojczyma, znalazłem się w gronie jednakowo ubranych i ostrzyżonych rówieśników. Z wielu Polakami od razu zaprzyjaźniłem się. Lekcje rozpoczęły się w poniedziałek. Przed lekcjami modlitwa. Bardzo dumny stanąłem do niej w jednym szeregu z mieszkającymi u nas w domu kuzynami z oszmiańskiego powiatu, ośmioklasistami, i ich kolegami, odwiedzającymi ich u nas. Pierwsza lekcja. “Otieczestwiennaja istoria”. Uczy dyrektor Prawosudowicz. Pochłonięty nowymi znajomościami, nie wiedziałem, o czym dyrektor mówi. Koledzy coś tam zapisywali. Ja, szczęśliwy, nie miałem ani zeszytu, ani ołówka. Druga lekcja. “Niemieckij jazyk””. Weszła wysoka, ładna nauczycielka Niemka, Lusi Eskarowna. Może trochę za wysoka i za wysmukła. Włosy miała popielate, duże ciemnoniebieskie oczy, zgrabny nos. Cała twarz przypominała piękną lalkę z porcelany i bardzo mi się podobała. Mówiła coś miłym głosem, nawet pisała na tablicy. Po drugiej lekcji żona woźnego postawiła na “podokonnikie” w korytarzu olbrzymie tace z olbrzymimi ciastkami. Ciastko kosztowało zawrotną sumę pięciu kopiejek. Wielu kolegów zajadało się nimi. Ja nie miałem pieniędzy i nigdy o nie mamy nie prosiłem. Byłem tak zajęty rozmową z kolegami, że nie miałem nawet czasu myśleć o ciastkach. “Russkij jazyk”. “Priepodawatiel” Lenskij. Nie wiedziałem, czy tak go tylko nazywali koledzy, czy było to jego prawdziwe nazwisko. “Arifmietika”. Grigorij Iwanowicz Zdanko. Mówił bardzo zabawnie i rzeczywiście tak, jak opowiadali o nim starsi koledzy u nas w domu, bardzo zabawnie pisał na tablicy.
Wielka przerwa. Razem ze starszymi kolegami poszedłem do nas do domu na drugie śniadanie. Kakao, mleko, chleb, bułki, masło, sery, miód, wędliny. Wracamy razem szybko do gimnazjum. U mnie piąta lekcja – “prirodowiedienje”. “Priepodawatiel” staruszek Gijewskij. “Francuskij jazyk”. Uczyła Rosjanka Olga Iwanowna. Znacznie młodsza od Niemki, ale niczym szczególnym uwagi mojej na siebie nie zwróciła. Nie wiedziałem nawet, o czym mówiła. „Pienje”. Poszliśmy do tej klasy, w której zdawałem egzamin wstępny. Teraz stało tam pianino. Jeden z chłopców był znajomym nauczyciela śpiewu i gdy nauczyciel zagrał melodię, on zaśpiewał całą pieśń. Był to raczej hymn rozpoczynający się od słów: “Bratja Sławianie, znamia swobody pust‘ razwierniotsia nad wami, car prawosławnyj Rusi wielikoj was ochraniajet lubowju”. No i koniec lekcji. Rozbawiony, rozweselony i zachwycony nowymi kolegami wróciłem do domu.
W domu opowiadałem i opowiadałem. Siedziałem w klasie wśród samych Rosjan. Obok mnie siedział Piatosin, za mną Musajew i Bulonok. Przede mną Żydzi Brojdo i Friedman. Dotychczas chodziłem w krótkich spodenkach, teraz te długie bardzo mi imponowały i nie chciałem nawet przebierać się w dawne ubranie. Koledzy z ósmej nigdy się nie przebierali, więc ja też nie mogłem.
Po trzech dniach radosnych, pełnych zabaw w gimnazjum i w domu, niespodziewanie na lekcji “prirodowiedienja” usłyszałem swoje nazwisko wyczytane przez “priepodawatiela prirodowiedienja” Gijewskiego. – Borchardt! – Byłem zdezorientowany i nie wiedziałem, co mam robić. Odpowiedziałem służbiście: – Jest’! – co w wymowie brzmiało , “jeść”, i na tym skończyła się moja orientacja. Piatosin wypchnął mnie z ławki i domyśliłem się, że muszę wyjść do tablicy. Dotychczas nikogo nie wywoływano. Wszyscy obecni moi koledzy przez cały rok uczęszczali do “prigotowitelnowo kłasa”, a mnie przez kolejny rok uczyła ciocia Anna Wojewódzka. Stanąłem koło tablicy nie rozumiejąc, czego ten pan ode mnie chce.
– Skażi, kakije bywajut tiermomietry? – usłyszałem pytanie.
Szybko w myśli przebiegłem wszystkie widziane przeze mnie w życiu termometry. Szczególnie wraziły mi się w pamięć te do mierzenia gorączki i z ich wizją w myślach odpowiedziałem pewnym głosem:
– Stieklannyje!
– Niet, nie stieklannyje! – usłyszałem zdumiony.
Byłem w rozterce. O jakie mu chodzi? Nie te od gorączki? To może o te wiszące w pokojach na drewnianych deseczkach?
– Dieriewiannyje – poprawiłem się.
– Niet, nie dieriewiannyje – wycedził przez zęby Gijewskij. Trochę zrozpaczony, nie wiedziałem, w czym rzecz. Osobiście nie miałem wątpliwości, że termometry są szklane. Widocznie klasyfikuje się je w inny sposób. Może od ochrony w postaci żelaznej gardy przed kuleczką z rtęcią.
– Żeleznyje – powiedziałem bardzo niepewnym głosem.
– Niet, nie żeleznyje. Sadis’!
Wróciłem na miejsce, usiadłem, nie biorąc zbyt do serca całego nieporozumienia. Staruszek widocznie nie widział termometrów do mierzenia gorączki. Może nigdy mu jej nie mierzono. Taki był zdrów przez całe życie – pomyślałem. Słyszałem, jak wywoływał po mnie Zygmusia Bujko, Stasia Bujniewicza. Coś mu odpowiadali, czego ja nie zrozumiałem, bo Piatosin pokazał mi właśnie fotografię swego brata w aeroplanie. Brat jego był lotnikiem. Była wojna, więc aeroplan Piatosina więcej mnie interesował niż termometry, o które pytał “priepodawatiel” Gijewskij, a o których sam nie miał pojęcia.
Tego dnia wszyscy jakby się zmówili przeciwko mnie. Może dlatego, że byłem pierwszy na liście w spisie uczniów. Lenskij też: – Borchardt! – Wiedziałem już, że muszę wstać, krzyknąć: – Jest’! – potem wyjść z ławki i stanąć koło tablicy frontem do klasy. Gdy już stałem tam, gdzie trzeba, Lenskij chciał usłyszeć ode mnie początek wiersza “Borodino”. Wyjątki tego utworu pamiętałem z tego, co usłyszałem w domu przesiadując wieczorami u chłopców, gdy się uczyli. W tej chwili nie wiedziałem, jak się ten wiersz zaczyna. Przypomniałem sobie tylko rymy ze słowem “Łafieta”. Ale nie wiedziałem, czy “Łafiet” to przyjaciel, czy tylko znajomy autora wiersza. Że jest to laweta działa, nigdy nie przyszło mi do głowy. Chcąc jednak coś odpowiedzieć, zadeklamowałem:
– “Poszoł wzdriemnut’ja u Łafieta”.
Lenskij, nie rozumiejąc mojej sytuacji, spytał:
– Poczemu ty naczal od “łafieta”?
– Potomu czto eto jewo prijatiel! – odpowiedziałem, nie mogąc dotychczas rozwiązać zagadki, czy to przyjaciel, czy tylko znajomy.
Huraganowy śmiech kolegów – “bladych twarzy” nie wytrącił mnie z równowagi. Pomyślałem, że był to tylko “znakomyj”, a nie “prijatiel””. Nie zrażony rozbawieniem całej klasy usiłowałem deklamować dalej to, co zapamiętałem.