Flara

Druga wojna światowa przechodziła przełomowy okres. Alianci szykowali się do ofensywy od strony morza na kontynenty Afryki i Europy.

Jednym z okrętów przystosowanych do akcji inwazyjnych został nasz transatlantyk „Batory”.

Rozbudowano na nim radiostację, mostek zabezpieczono przed pociskami z samolotów, na górnych pokładach umieszczono rakiety, by nie dopuścić do ataku samolotów z bliskiej odległości. Przeciwko nocnym atakom wynurzonych okrętów podwodnych rozmieszczono na górnych pokładach tak zwane flary. Odpalone, wyrzucały na wysokość przeszło dwustu metrów spadochron z doczepionym światłem o sile sześćdziesięciu tysięcy świec, oświetlając okręt podwodny i zmuszając go tym do ucieczki lub zanurzenia. Linki do odpalania flar i wyrzutni rakiet przeciwlotniczych rozciągnięte były na pokładach tak, by je mieć podczas akcji pod ręką i pod nogą. „Batorego” zaopatrzono również w łodzie desantowe i klamry na butach dla ułatwienia komandosom schodzenia i powrotu na statek.

Była ciemna, bezgwiezdna noc „choć oko wykol”, gdy „Batory” w największej tajemnicy zbliżał się do siedmiu wysp, na których mieściła się baza marynarki brytyjskiej Scapa Flow.

Na razie miała to być gra wojenna, mająca na celu wypróbowanie sprawności nowej taktyki inwazyjnej, „miażdżącej” wroga od strony morza. Przyglądać się jej mieli zgromadzeni na jednej z wysp His Majesty the King George VI, jego Prime Minister, zwany pieszczotliwie przez naród Vinnie, oraz sztaby poszczególnych sił zbrojnych.

Kapitanem „Batorego” był tak zwany młodszy Dey Oczakowski* . Stojąc na mostku, skracał sobie czas sumowaniem dotychczasowych podróży na „Batorym”: ewakuacja wojsk alianckich z zatoki Quiberon, potem Bayonne, St Jean de Luz. Udział w trzydniowej bitwie morskiej o Dakar.

Zaczynał się okres, w którym Polacy stali się NATCHNIENIEM NARODÓW. Obdarzeni poczuciem humoru, twierdzili, że pokrywał się on z okresem, kiedy Anglii groziła inwazja i trzeba było jej obronę wziąć w nasze ręce. NATCHNIENIE odnosili do zdumiewającego faktu, że okruchy naszych wojsk, znajdujące się już wówczas w Anglii, stanowiły trzydzieści procent wszystkich sił zbrojnych angielskich na wyspie, gotowych do odpierania inwazji. Waleczność tych żołnierzy polskich we Francji musiała natchnąć osamotnionego Vinniego do prowadzenia walki, ponieważ ci, którzy „liczyli”, uważali, że przy zaistniałym stosunku sił upojonego zwycięstwami wroga i tej nikłej ilości wojsk angielskich pozostałych po Dunkierce – obrona jest niemożliwa i należy zawrzeć pokój. Podtrzymanie ducha bojowego wśród Anglików stwarzało dla Polaków jedyną nadzieję walki o niepodległość kraju, i gdy Vinnie w swym przemówieniu zdecydował się na walkę, Związek Kapitanów, Oficerów Pokładowych i Radiotelegrafistów Polskiej Marynarki Handlowej, liczącej za granicą trzydzieści siedem jednostek, wysłał do Vinniego depeszę z zapewnieniem, że oni będą walczyli do śmierci o zwycięstwo wspólnej sprawy.

W toczącej się w powietrzu nad Anglią battle of Britain – bitwie o Wielką Brytanię (obrona w swej końcowej fazie doszła do tego, że w wypadku prowadzenia przez wroga ofensywy nie mogłaby wytrzymać dłużej niż jeden, dwa dni) trzeba było dosłownie przejąć inicjatywę obrony. Z trudem udało się wówczas przekonać Anglików, że ich sposób latania myśliwców w zwartych formacjach pomaga nieprzyjacielowi. Dopiero rosnące straty przyczyniły się do tego, że dowództwo zdecydowało się na przyjęcie polskiej taktyki walki. Wobec wciąż grożącej inwazji „Batory” poszedł z zapasem angielskiego złota do Kanady.

Dey uśmiechnął się do miłych wspomnień o „buncie” dzieci angielskich, które na „Batorym” płynęły do Kapsztadu, gdzie miano je zaokrętować na inny statek idący do Australii. Zakochane w „Batorym” dzieci odmówiły zejścia z jego pokładu i chóralnym płaczem zmusiły władze do pozostawienia ich i odtransportowania do Australii na „Batorym”. Podczas tej podróży dzieci na widok kapitana stawały na baczność i witały go polskim „dzień dobry”. Młodzi pasażerowie sformowali na pokładzie drużynę harcerską, której załoga „Batorego” ufundowała proporzec z napisem „Batory Group”. Nazwa drużyny – „BATORY” – została zatwierdzona przez naczelne władze harcerskie.

Z Australią wiązało się także miłe wspomnienie, lecz zupełnie odmienne. Ofiarowano tam Deyowi małego popielatego koalę, zwanego niedźwiadkiem australijskim. Przywiązał się bardzo do małego stworzonka i musiał stoczyć ze sobą wielką walkę, by go nie zabrać jako współlokatora. Przeważyło dobro niedźwiadka. Zwierzątko na pewno męczyłoby się bardzo w dusznej kabinie statku, zmieniającego stale warunki klimatyczne, od obszarów podzwrotnikowych do podbiegunowych. Po oddaniu małego koali na ląd przed opuszczeniem Australii otrzymał innego koalę – wypchanego.

Wspomnienia znakomicie skróciły oczekiwanie na moment akcji pod Scapa Flow. Sprawność „Batorego” we wszystkich dotychczasowych wyprawach spowodowała, że powierzono mu wypróbowanie nowej taktyki inwazyjnej.

Na „Batorym” nakazano bezwzględną ciszę. Zabroniono nie tylko palić, ale nawet myśleć o paleniu.

Ogień żarzących się papierosów mógł zdradzić obecność statku na wodach otaczających wyspę, na której miano wysadzić desant. Do wyspy należało podejść w nocy, i to jak najbliżej, by ułatwić łodziom z komandosami szybkie dojście do brzegu. Rozkazy wydawano szeptem. Ta wyprawa kojarzyła się Deyowi z wypadem Kmicica na mury Częstochowy. Pomimo że była tylko ćwiczeniem, jej sprawność miała być oceniona przez króla, premiera i zespół sztabów, który ją opracował.

Zakotwiczenie pomiędzy wyspami Flotta i South Walls odbyło się z głuszeniem wszelkimi sposobami szczęku wychodzącego z kluzy łańcucha kotwicznego.

Uda się – czy nie uda.

Asystenci nawigacyjni bezgłośnie przekazywali sobie otrzymane rozkazy i meldunki.

Wśród ciszy i zaciemnienia opadły lekko na wodę łodzie desantowe. Ruchome widma komandosów zlały się w ciemne plamy, które jak niknące cienie wsiąkały w czerń brzegów. Stojący na mostku „Batorego” kapitan i oficerowie, wpatrzeni w fosforyzujące strzałki zegarów, czekali na wynik akcji.

Dla wskazania miejsca postoju „Batorego” wracającym komandosom o oznaczonej godzinie zapalono cztery pionowo umieszczone nad sobą czerwone światła. Jednakże zmiana prądu pływowego zaczęła odwracać „Batorego” przeciwną burtą do lądu. Kapitan więc kazał przenieść światła rozpoznawcze dla komandosów na prawą burtę. Asystent pokładowy, porucznik Wojciech Zaczek, powtórzył szeptem otrzymany od kapitana rozkaz sternikowi.

Sternik, który zebrał zwoje kabla umówionego sygnału, idąc przez sterówkę, zawadził nimi o linę wyrzutni, i ta błyskawicznie odpaliła flarę.

Z sykiem wzbiła się w niebo świetlna smuga i po chwili zawisło na spadochronie jasno płonące światło.

Na oświetlonej przez flarę przestrzeni znaleźli się i Jerzy VI, i „Batory”. Dey, widząc to wszystko niby w jasny słoneczny dzień, szepcze, jak zawsze w najtrudniejszych chwilach życia: „Raz maty rodyła”. Sternik, gdyby był Japończykiem, prawdopodobnie popełniłby harakiri, ale że był Polakiem, więc zdał się na nasze „jakoś to będzie” i „trudno”.

Porucznik Zaczek chętnie udusiłby sternika, że nie posłuchał jego rady, by przenieść kabel przez dach sterówki. Wysoko nad „Batorym” płonąca flara wspaniale oświetliła postacie artylerzystów gotowych na pokładzie do akcji. Kapitan nie mógł na razie przedsięwziąć nic innego niż nawigacyjne przeczekanie – do chwili wyświetlenia „jasnej” sytuacji. „Widziało mu się”, że wycieczka została wykryta i cała akcja „spaliła na panewce”, a uczestnicy wycieczki „wybici co do nogi”. Za chwilę zabłysną reflektory obrony wybrzeża i trzymać już będą stale w swych smugach światła statek i łodzie komandosów. Cały plan tej wspaniale zaimprowizowanej inwazji, w połowie świetnie wykonanej, został zniszczony. Dey, licząc minuty, które pozostały do opadnięcia flary, czuł na swych barkach ciężar odpowiedzialności za losy wojny.
Wreszcie flara opadła do morza. Nastał po jej zagaśnięciu niewymiernie długi czas wyczekiwania, ciszy i ciemności. Nic się jednak nie działo z tego, co przewidywał kapitan. Nie zabłysły światła reflektorów i nie zawyły syreny alarmowe. Nie padł ani jeden strzał. Była czarna cisza.

Na mostku zjawił się angielski oficer łącznikowy. Na wodzie można było dostrzec cienie zbliżających się łodzi desantowych z komandosami.

Z tym oficerem angielskim łączył Deya przyjazny, a nawet serdeczny stosunek. Na temat flary jednak nie mógł teraz z nikim rozmawiać. Oficer łącznikowy zniknął w ciemności. Zza burt statku wynurzyły się kształty powracających na swe stanowiska łodzi. Już wszystkie są na miejscu. I znów długie minuty oczekiwania.

Na mostku pojawił się ten sam oficer łącznikowy. – Wszyscy komandosi wrócili – melduje kapitanowi i jednocześnie przekazuje mu miłą nowinę: – „Batory” bardzo dobrze doszedł do wyznaczonej dla wysadzenia desantu pozycji, rekordowo szybko wysadził grupę desantową. Vinnie zadowolony.

Nawet ta wiadomość nie potrafiła spowodować, by kapitan chciał się zwierzyć na temat flary.

***

Od tej próbnej inwazji na Scapa Flow „Batory” wpisywał na kartę historii wojny miejscowości, w których znalazł się z desantem – Arzeu, Les Andalouses, Sycylia, Salerno, Anzio. Nie potrafiły jednak one zatrzeć w pamięci kapitana zdarzenia z flarą pod Scapa Flow.

Przez pokłady „Batorego” przechodziły zastępy białych i czarnych wojowników. U tych ostatnich portret króla Stefana Batorego, umieszczony w hallu statku, cieszył się największym szacunkiem. Czarni rycerze, jeśli byli na służbie, mijając portret wielkiego króla, stawali przed nim na baczność i prezentowali broń, tak jak to robią przed pałacem Buckingham w Londynie gwardziści, tupiąc przy tym głośniej od nich – uważali widocznie, że im głośniej tupią, tym większe oddają królowi honory. Wolni od służby czarni wojownicy padali przed portretem króla na kolana, bijąc czołem o pokład u jego stóp.

W tym wirze zmagań losy wojny uczyniły z „Batorego” flagowy okręt dowódcy francuskich sił zbrojnych, generała de Lattre de Tassigny. Rutyna dnia i dyscyplina na statku osiągały coraz większą doskonałość. Zapał załogi „Batorego” dorównywał zapałowi szwoleżerów spod Somosierry. Jej karność i obowiązkowość kształtowały się na tych samych zasadach, o jakich pisał w swym regulaminie jazdy Jan Kozietulski, dowodzący szarżą szwadronu; analizując stosunek oficerów do żołnierzy, twierdził między innymi, iż „surowość zwykle jest dowodem własnego braku wychowania, niszczy poczucie honoru, które winno być podstawą życia żołnierskiego”.

Ciężkie bombardowanie pod St Tropez zniszczyło wiele barek desantowych i statek pod banderą brytyjską. Z samozaparciem i poświęceniem załoga „Batorego” śpieszyła z pomocą rannym Anglikom. Ze względu na toczącą się bitwę i możliwość ponownych nalotów akcja ratownicza musiała odbywać się w ciemności. Rannych zabierano w nocy.

Akcja załogi „Batorego” pod St Tropez wywołała rozgłos i wdzięczność. Generał de Lattre de Tassigny, schodząc z „Batorego”, w gorących słowach wyraził kapitanowi i załodze swe uznanie za wspaniałą postawę oraz podziękował, że właśnie na pokładzie tego statku powrócił do Francji.

Naoczni świadkowie twierdzili: „Były to przyjemne chwile – jako żywo pasujące do sytuacji, w której niegdyś cesarz zdjął przed pułkiem kapelusz i zawołał: „Je vous reconnais pour la plus brave cavalerie! – Uznaję was za najwaleczniejszą jazdę!”.

Do wielu pamiętnych nazw przybyły nowe: Fréjus, Pampelonne, Cavalaire, Cap Negre i wiele innych.

***

Jeden wróg został wreszcie pokonany. „Batory”, będąc w czarterze Brytyjskiego Ministerstwa Wojny, musiał automatycznie przejść do służby United Maritime Authority i zamiast do kraju, poszedł na Daleki Wschód. Obecny okres wydawał się załodze sielanką wobec lat spędzonych wśród nieprzyjacielskich okrętów podwodnych i chmar bombowców. Powoli dopominały się uwagi sprawy życia codziennego. Ludzie zaczynali żyć normalnie. Z przyjemnością myślano o czekającym statek postoju w Bombaju. O rozrywkach i zabawie. Na kursie statku widziano „owiane czarem legend Indie”. I nareszcie przed dziobem „Batorego” ukazał się jeden z najpiękniejszych portów. Bombaj – port na siedmiu wyspach.

Postój zapowiadał się beztrosko i przyjemnie. Wolni od służby pośpieszyli na ląd. Rano słodki sen intendenta „Batorego” przerwał telefon od ochmistrza z nieprzyjemną wiadomością, że piekarze nie powrócili na noc na statek i nie wypiekli pieczywa dla załogi i zaokrętowanego wojska. Intendent szybko obliczył czas potrzebny do wyszukania odpowiedniego dostawcy i dostarczenia w porę wielkiej ilości świeżego pieczywa.

– Coś podobnego. Nigdy tego nie było, jak „Batory” „Batorym” – mruczał. – Nie do wiary.

Rachunek czasu doprowadził go do smutnej konieczności zameldowania kapitanowi o tym niesłychanym braku odpowiedzialności i obowiązkowości u piekarzy.

– Kto by się po nich tego spodziewał! Nawet podczas alarmu w czasie największego bombardowania chleb wypiekali, a teraz bomb nie ma i chleba nie ma – mówił, rozkładając bezradnie ręce.

Zanim jednak ustalił opóźnienie w wydaniu posiłków, spowodowane brakiem pieczywa, do kabiny kapitana zapukał ochmistrz z wieścią, że przed statkiem na nabrzeżu stoją dwa samochody z pieczywem dla całego statku, zakupionym za własne pieniądze przez piekarzy, którzy nie wrócili na noc na statek.

Do rozpoczęcia wydawania chleba dla poszczególnych mes pozostawało jeszcze piętnaście minut.

Intendent podniósł się z fotela i usprawiedliwiał przed kapitanem:

– Przepraszam, że pochopnie sprawiłem tyle zamieszania, ale jak bomb nie ma, to człowiek nie wytrzymuje nerwowo nawet takiego głupstwa.

Bombaj na siedmiu wyspach przypomniał Deyowi siedem wysp Scapa Flow. Kapitan udał się na przyjęcie wydane przez admirała Mountbattena, głównodowodzącego siłami zbrojnymi aliantów walczących z Japończykami, który podejmował kapitanów i starszych oficerów konwoju przybyłego z wojskami i zapasami.

Admirał kolejno podchodził do każdego z kapitanów, jego zaś adiutant informował go krótko na temat osoby, z którą miał właśnie rozmawiać.

Obok kapitana „Batorego” stał starszy oficer z angielskiego statku, znany w całej Brytyjskiej Marynarce Handlowej jako poliglota. Opanował dwanaście języków. Na pytanie admirała, które z tych języków zna najlepiej, starszy oficer oświadczył, że bardzo dobrze zna English good language and English bad language, a zwłaszcza ten ostatni, co oznaczało, że starszy oficer posiadł w języku ojczystym szczególną znajomość łajania. Odpowiedź wywołała ogólną wesołość.

Następnym rozmówcą admirała był kapitan „Batorego”. Adiutant wyliczał historyczne już akcje i nazwy miejscowości inwazyjnych, w których „Batory” brał udział pod dowództwem tego kapitana: Quiberon, Bayonne, St Jean de Luz, Dakar, Kanada (transport złota), Australia (przewóz zbuntowanych dzieci), Arzeu, Les Andalouses, Sycylia, Salerno, Anzio, wyprawa z generałem de Lattre de Tassigny, St Tropez, wspaniała postawa załogi przy ratowaniu rannych Anglików, Fréjus, Pampelonne, Cavalaire, Cap Negre, Lewant, Port Cross.

Pełen uznania dla kapitana „Batorego” przyszły wicekról Indii, rozjaśniony przyjaznym uśmiechem, rzucił pytanie, które z tych miejsc kapitan uważa za najtrudniejsze dla swego statku i załogi.

Pociągnięty przykładem dowcipnej odpowiedzi swego poprzednika, młodszy Dey Oczakowski miał już ochotę powiedzieć, że to miejsce nie zostało niestety wymienione przez adiutanta i że jest nim SCAPA FLOW. Na statku jednak żaden Anglik nigdy tej nazwy przy nim nie wymienił, zapewne z kurtuazji w stosunku do niego, wobec czego Dey Oczakowski także przemilczał ją przed admirałem.

Po tym miłym przyjęciu, gdy się znalazł u siebie na statku w towarzystwie tego samego angielskiego oficera, który od objęcia przez Deya dowództwa „Batorego” z nim się nie rozstawał, postanowił przerwać dotychczasowe swoje milczenie na temat flary i zapytał Anglika:

– Co myślisz o akcji pod Scapa Flow?

– Masz na myśli flarę?

– Oczywiście.

– Widzisz, rzecz tak się miała: Jego Królewskiej Mości sygnał taki był niepotrzebny. Dla naszego premiera – niepożądany. Artyleria obrony takiego sygnału nie przewidywała. Dowództwo Scapa Flow – również takiego sygnału nie przewidywało. Navy – w żadnym wypadku nie przewidywała takiego sygnału podczas prowadzonej przez nią próbnej operacji inwazji, wobec czego flary nie było.