Conrad opisał charakterystyczne zdarzenie, jakie miało miejsce na żaglowcu, na którym był starszym oficerem.
Stali zakotwiczeni na redzie. Na pokładzie rufowym kapitan czekał na szalupę, by się nią dostać na ląd. Nagle w trakcie rozmowy z Conradem kapitan wyjął z kieszeni batystową chusteczkę i starł z lakierowanej powierzchni poręczy kilka osiadłych na niej drobinek pyłu.
***
W Marynarce Angielskiej był zwyczaj, że dowódca, jeśli chciał, by jego okręt wyglądał jak najładniej, kupował na własny koszt najlepszy gatunek farb i kazał nimi malować swój okręt.
Jeden z admirałów – bardzo popularny i obdarzony poczuciem humoru – zobaczył z mostku, jak trębacz Królewskiej Piechoty Morskiej najspokojniej oparł się o tylko co wyemaliowaną za prywatne pieniądze wieżę armatnią. Admirał rozejrzał się, czy go ktoś nie widzi, podszedł do trębacza i tuż za nim stanął przy wieży. Z wyrazem twarzy Atlasa dźwigającego na sobie całą kulę ziemską admirał rzekł do trębacza:
– Już wszystko w porządku, królewski, możesz teraz spocząć, cały ciężar tej wieży ja wezmę na siebie.
***
Na powracającym z paroletniej podróży do kraju żaglowcu francuskim drugi oficer wiózł jako „lekką kontrabandę” dwanaście wspaniałych serwet, misternie splecionych z bardzo rzadkich okazów gąbek. Wszyscy koledzy na żaglowcu podziwiali te serwety jako coś najpiękniejszego, co się znalazło w tej podróży na ich fregacie, a co musiało kosztować nabywcę fortunę.
Fregata przygotowywała się, jak mogła, by wyglądać odświętnie w chwili przybycia do macierzystego portu. Od jabłek na maszcie po dziób i rufę wszystko na niej było świeżo pomalowane. Okazało się jednak podczas porannego zmywania pokładów, że lakier na nadbudówkach na rufie został spryskany słoną wodą. Należało to zmyć gąbką zwilżoną w słodkiej wodzie, by nie uszkodzić lśniącej powierzchni.
Bosman zawiadomił, że po tak długiej podróży wyczerpały się zapasy gąbek i szmat bawełnianych. Zmycie soli z użyciem szczotek lub płótna żaglowego oznaczało zniszczenie świeżo położonego na drewnie nadbudówek lakieru.
Bosman wpadł w rozpacz.
Drugi oficer, słysząc o beznadziejności sytuacji spowodowanej wyczerpaniem się materiałów w tak długiej podróży, nie zawahał się ani chwili.
Następnego dnia rano bosman rozdzielił do zmywania nadbudówek… sześć przepołowionych wspaniałych serwet drugiego oficera.
***
Wkrótce już rok,
A my wciąż żeglarzami
Wśród wichrów sztormowych i fal.
Morze za nami
I morze przed nami,
A w sercu tęsknota i żal.
Śpiewaliśmy z coraz większym przejęciem słowa piosenki ułożonej przez naszego kolegę Poczobutta.
Rok jeszcze nie minął, ale nasza podróż z Morza Śródziemnego do kraju dobiegała końca. Szykowaliśmy się, by wejść do macierzystego portu podobnie jak w innej piosence:
Dziś rankiem poważnie i dumnie
Do portu zawinął nasz „Lwów”.
Na rejach i masztach tak tłumnie,
Na ląd dostaniemy się znów.
Wszyscy byli zajęci doprowadzaniem naszego żaglowca szkolnego do stanu świetności. Brakowało na nim wszystkiego, nawet farb i pędzli. Zamiast odświeżać nową farbą – myliśmy tak długo, aż stara wyjrzała spod osadu soli. Zmywało się możliwie delikatnie lekkim mydlikiem z nieznaczną domieszką sody; potrzebna była do tego jeszcze „pucbola”. Straszne to, zniekształcone słowo oznaczało odpadki nici bawełnianych, używane na statku do mycia malowanych i lakierowanych powierzchni nadbudówek, które w czasie rejsu pokrył osad soli. Zmywało się go bardzo ostrożnie tą „pucbolą” zanurzoną w słodkiej wodzie. I jedno, i drugie było na „Lwowie” luksusem.
Zabiegi kosmetyczne naszego barku rozpoczynaliśmy od mycia jabłek na czubkach masztów. Jabłka, końce masztów i rej malowane były na biało, kolumny i reje na kolor ciemnożółty. Wszystko to należało obmyć teraz przed przyjściem do Gdyni słodką wodą i tą dawno wyczerpaną „pucbolą”. Była w nas krucha nadzieja, że „Bosmanek” i żaglomistrz mają pewne zapasy tych skarbów ukryte w swych kojach. Żaglomistrz rozpoznawał dotykiem palców gatunek stali, z jakiej igła była zrobiona, i jaki pędzel jest najlepszy. Wiadomo było, że najlepsze pędzle, najlepsze igły do szycia żagli, najlepsze rękawiczki do szycia płótna żaglowego i ta „pucbola” znajdują się pod poduszkami i pod materacami dwóch Janów. Świadomość, że mają to tuż koło siebie, pozwalała im spać spokojnie.
Koja żaglomistrza była umieszczona nad koją bosmana. Jeśli obaj odpoczywali, a któryś z nas przyszedł poprosić o jakiś skarb pierwszej potrzeby, należało się wyspowiadać, co się stało z otrzymaną niedawno igłą, pędzlem lub nićmi. Jak jeden, tak i drugi, gdy rozstawali się z dawanym nam przedmiotem, dawali go „spod serca”, żegnając wzrokiem swój skarb, który najpierw wszechwiedząca ręka wyszukała pod poduszką lub pod materacem. Pod tym względem obaj byli zgodni, pomimo że powierzchownością i usposobieniem różnili się całkowicie. Zgodnie też zmuszali nas do błagania o każdy ze schowanych u siebie skarbów. Spowodowane to jednak trochę było tym, że niektórzy z nas, gdy trafił się do roboty dobry pędzel lub igła, chcieli je zachować na przyszły raz.
Wiedzieliśmy, że nasz kolega, „Starzec”, mistrz igły, ma schowaną najlepszą rękawicę do szycia i parę najlepszych igieł, bo „nie wiedział, czy spotka go w życiu takie szczęście, że mu się znów dostaną do roboty”. Na ogół wszyscy woleli wysłuchiwać strasznych przepowiedni o ich smutnej przyszłości, niż oddać pędzel, z którego nie wyłaziły włosy i nie odkręcała się nitka. W takich wypadkach każdy zdecydowanie twierdził, że „utopiłem” lub „spadł mi z rei do morza”.
Żaglomistrz był bardzo długi, chudy i lekki, a przy tym niesłychanie zwinny. Po rejach i masztach chodził jak pająk, ale nie to nam w nim imponowało. Żaglomistrz spędził dwa lata na Antarktydzie w Ziemi Coatsów. Albo na tamtejszym Morzu Weddella. To była dopiero egzotyka.
Od skarbów, na których spali, stokroć więcej ceniliśmy ich opowiadania. Godzinami słuchaliśmy o kilkumiesięcznej nocy, o ciągnących się setkami mil morskich górach lodowych, przypominających górę w Capetown, długich i płaskich, o żegludze w zawiejach śnieżnych, o niewiarygodnych mrozach i zmyślnych pingwinach.
Niestety perły opowieści również były nam skąpo wydzielane po długich naleganiach i prośbach, gdy udało się zdobyć miejsce w ich kabinie, na które wszyscy czyhali.
Żaglomistrz swe przemówienie do każdego z nas rozpoczynał od słowa „waju” – i tak to do niego przylgnęło, że ani się spostrzegł, jak nie nazywano go inaczej, tylko „Waju”. Był surowy. Nasze tłumaczenie, że nie zrobiliśmy czegoś „za dobrze”, ponieważ „lenistwo jest rękojmią zdrowia”, kończył uwagą: „Waju od tego lenistwa będzeta w środku czysto zgniłe”.
Kolega nasz Pigieł, który nosił to samo nazwisko co Waju, był od urodzenia artystą malarzem i często wolał podziwiać grę kolorów w czasie wschodu słońca, niż szorować cegłą pokład. Jeśli żaglomistrz przyłapał nas na podobnym nieróbstwie, broniliśmy się, mówiąc: „Zapatrzyliśmy się na kuzyna żaglomistrza”. Po takim oświadczeniu należało bardzo szybko uciekać z zasięgu głosu żaglomistrza i zrezygnować przynajmniej na przeciąg dwóch dni ze słuchania opowiadań o życiu na Antarktydzie.
Bosmanek był niskiego wzrostu, od pięćdziesiątki jednak musiał ważyć znacznie więcej niż sto kilogramów. Podczas gdy żaglomistrz był żywym obrazem chudego „wilka morskiego”, Bosmanek przypominał z wyglądu lwa morskiego, mógł również uchodzić za kraba lub żółwia morskiego. Jego dłonie już się nie rozchylały i były przedmiotem naszej szczególnej adoracji, zazdrości i podziwu. Pokrywała je warstwa tak grubej skóry, że podejrzewaliśmy, iż Bosmanek nie czuje przez to liny w ręku. Miał sumiaste wąsy, czerwonobrązowe policzki i wiecznie uśmiechnięte błękitne oczy małego dziecka. Dlatego twarde słowo „bosman” nie pasowało do Bosmanka. Za to olbrzymia „pierś marynarska” – na lądzie to nazywają brzuchem – była naszym postrachem. Bosmanek potrafił nią przygnieść mocniej, niżby się można było spodziewać, co wzmagało jeszcze nasz podziw. Po wantach i pertach, linach rozciągniętych pod rejami, chodził Bosmanek jakby z namaszczeniem – wydatna „pierś marynarska” w niczym mu nie przeszkadzała.
Kiedyś podczas sztormu fala wysadziła szkło iluminatora w ich kabinie. Przechodzący koło niej uczeń posłyszał straszny ryk Bosmanka. Otworzył drzwi i zobaczył go stojącego na stoliku i zatykającego brzuchem otwór. Fale uderzające o burtę musiały naprawdę potężnie bić w tę „pierś marynarską”, Bosmanek bowiem ratując „Lwów” od zalania wodą, nie przestawał ryczeć. Wspólnymi siłami opanowali sytuację. Wyrwali okrągłe siedzenie stołka, owinęli je kocem i zatkali nim iluminator, podpierając jednocześnie drągiem.
Bosmanek był skarbnicą pieśni marynarskich. Przydawały się one przy każdej zbiorowej pracy na pokładzie, gdy zachodziła konieczność zgranego wysiłku wielu osób. Były więc piosenki na długie pociągnięcia i na krótkie; na sztormową pogodę i na świeży wiatr; nocne i dzienne; na kabestan i na fał obermarsa. W takich momentach Bosmanek promieniał. Usiłowaliśmy mu pomagać, ale nasze wysiłki były bardzo blade. W pieśniach Bosmanka słychać było długie lata pracy spędzone na żaglowcach w podróżach dookoła Cabo Tormentoso lub Tierra del Fuego.
Bosmanek najlepiej znał porty wschodniego wybrzeża Afryki. W każdym z nich przebywał wiele miesięcy. Jeśli Antarktyda należała w naszym pojęciu bezapelacyjnie do Waju – to całą Afrykę jednomyślnie przyznawaliśmy Bosmankowi.
W naszej wyobraźni Bosmanek długie lata spędził wśród plemion murzyńskich, znał wiele ich obyczajów, posiadł też znajomość „języka murzyńskiego” i w tym zakresie stał się naszym nauczycielem. Był to chyba jedyny nauczyciel lingwista na świecie, który potrafił w mgnieniu oka nauczyć języka w mowie, wymowie i piśmie, i lubił, gdy jego uczniowie tym językiem z nim się porozumiewali. Przyswojony przez nas słownik Bosmanka nie był sprawdzany przez żadnego lingwistę, ale służył nam wystarczająco dobrze do porozumienia się z Bosmankiem.
Gdy się chciało wyrazić najwyższy podziw, zadowolenie, zachwyt, adorację, uwielbienie i w ogóle wszystko, co było pozytywne, dobre, miłe, przyjemne, wystarczyło powiedzieć: O! Mu-ku-ru!
Wszelkie zaś przeciwieństwa, wszystko, co niedobre, zepsute, gorzkie, brzydkie, niesmaczne, rozpaczliwie nieprzyjemne, godne pożałowania, beznadziejne, co wyrażało żal lub sytuację bez wyjścia – dało się oddać okrzykiem z rozmaitą intonacją: A! Moj-ka-ka!
Jeśli nie było to ani jedno, ani drugie, można było skwitować sytuację powiedzeniem: No kucziwa. Oznaczało ono: nie wiem; nie rozumiem; nie umiem, nie potrafię; nie mam o tym najmniejszego wyobrażenia, nie mam o tym pojęcia; nie dam ci odpowiedzi; radź sobie sam; uważaj, jak lepiej.
Tym językiem mogli porozumiewać się z Bosmankiem tylko ci, których sam tego nauczył. Natomiast takie słowa, takie wykrzykniki, powiedziane przez tego, którego Bosmanek sam osobiście nie wtajemniczył w ich znaczenie, były uważane za wielki nietakt.
Z okazji uroczystości, rocznicy podniesienia bandery na „Lwowie” czy przejścia równika, można było usłyszeć marsze w wykonaniu żaglomistrza i Bosmanka. Żaglomistrz grał na harmonii ręcznej, Bosmanek używał wyłącznie murzyńskiego tam-tamu – przeważnie była to duża pokrywa od głównego kotła, w którą uderzał marszpiklem lub fitem. W dniach powszednich oba te narzędzia służyły do robienia splotów na linach stalowych i włókiennych. Trudno było powiedzieć, kto grał lepiej. Obaj byli artystami. Większość z nas uważała, że Bosmanek jest mistrzem nad mistrzami. Wiele ludzi potrafi grać mistrzowsko na harmonii, ale wydobyć odpowiednie dźwięki, w których czuło się rytm całej Afryki, na to trzeba było spędzić przynajmniej kilkadziesiąt lat na żaglowcach, i to znaczną część przy wybrzeżach Afryki lub na jej rzekach.
Zbliżała się Gdynia. Pozostały do obmycia pociągnięte lakierem nadbudówki na pokładzie rufowym. Należało to zrobić bardzo delikatnie, z użyciem miękkiej, nowej „pucboli” i słodkiej wody. Wszystkie szmaty prywatne już dawno zużyliśmy na te potrzeby – w kabelgatach były pustki. Mieliśmy nadzieję, że na pewno Bosmanek ma jeszcze gdzieś pod głową przynajmniej jedną uncję tych bawełnianych odpadków.
Wysłany po nią, stanąłem przy koi Bosmanka, który wypoczywał jeszcze po nocnej wachcie.
– Panie bosmanie – zacząłem błagalnie – została do obmycia nawigacyjna, ale nie ma nigdzie ani kawałeczka „pucboli”, może pan bosman da jeszcze choć garsteczkę.
Bosmanek siadł na koi i słuchał mojej prośby, kiwając swą okrągłą głową.
– Może pan bosman poszuka jeszcze pod poduszką, może coś gdzieś zostało. Skończylibyśmy sprzątać przed śniadaniem. Nawigacyjna aż popielata od soli. Cała nadzieja w panu, panie bosmanie. Żaglomistrz powiedział, że on już w ogóle nie ma i przysłał do pana. Jak pan bosman nie da, to nawigacyjna pozostanie taka pokryta solą. Czekałem na skutek mego rozdzierającego przemówienia. W myślach widziałem, jak Bosmanek się przekręca na bok i szuka pod poduszką lub materacem. Nie mógł przecież dopuścić do szorowania lakieru szczotką lub płótnem żaglowym. Ale Bosmanek siedział nieporuszony. Jego błękitne oczy przestały się uśmiechać. I naraz usłyszałem straszny wyrok:
– A! Moj-ka-ka! A! Moj-ka-ka!
Zabierałem się do wyjścia, gdy mnie powstrzymał:
– Czekaj!
W jego oczach zobaczyłem naraz taką wesołość, że ucieszyłem się samym tym widokiem. Pełen ulgi widziałem już, jak Bosmanek przewraca się na swą „marynarską pierś” i wydostaje z tajemniczego zakątka olbrzymi kłąb pożądanej „pucboli”.
Nic podobnego nie nastąpiło. Natomiast…
Bosmanek chwycił za rękaw swej ogromnej nocnej koszuli, kilkakroć potężnie szarpnął i cały rękaw zsunął się z jego atletycznej ręki.
Pozostał w postrzępionej koszuli i uśmiechając się pod wąsem, podał mi zwinięty materiał z jednym słowem:
– Masz!
Uczułem naraz, że robi mi się koło serca bardzo ciepło i że Bosmanek jest mi tak drogi jak „Lwów”.
Wyszeptałem:
– O! Mu-ku-ru!