Suchy dok. Te dwa słowa w życiu statku oznaczają konieczność doprowadzenia go do stanu używalności lub odporności. Przyczyną takiej konieczności może być awaria spowodowana zderzeniem się z innym statkiem, otarciem się o skały czy nabrzeże portu albo nieunikniony kosmetyczny zabieg pomalowania podwodnej części kadłuba dla zabezpieczenia go przed obrastaniem i niszczeniem poszycia. Suchy dok dla ludzi ma inną nazwę. Cztery wieki przed naszą erą nazywano owo miejsce tajemniczo świątynią Saturna, potem zakładano zwykłe szpitale, a z postępem wiedzy medycznej pojawiły się kliniki, akademie, sanatoria. Jak byśmy tego nie nazwali, zawsze chodzi o suchy dok w postaci łoża czy leża większych lub mniejszych boleści oraz zabiegów odnoszących się do różnych części naszego kadłuba. Sprawdzenie działania przewodów, maszyn pomocniczych, pompy głównej (zwanej u człowieka sercem), kotłowni, bunkrowni, zniszczonego poszycia, połamanych wręg czy, jak kto woli — żeber.
Pobyt w „suchym doku” połączony jest niekiedy z wielkimi zmianami duchowymi — a to z powodu możności swobodnego i długiego myślenia. By przypomnieć ludziom o „suchym doku”, ustawia się niekiedy przy autostradach tablice z pesymistycznym napisem: Pamiętaj, że człowiek rodzi się bez części zamiennych. Bardziej optymistyczne (ustawiają je Amerykanie) krzepią: Po co żyć, skoro za siedemnaście i pół dolara można być pochowanym?
Przychodziło mi to często na myśl, gdy znalazłem się w „suchym doku” w Anglii w listopadzie 1939 roku po zatopieniu naszego transatlantyckiego motorowca „Piłsudski”.
Po zdjęciu ze stołu operacyjnego ułożono mnie w „inkubatorze”, przypominającym dwumetrowej długości przepołowiony walec, wyposażony wewnątrz w żarówki żarzące się nad moim zreperowanym kadłubem. Odstawiony w kąt prawie pustej sali, obstawiony parawanami, usłyszałem głos, prawdopodobnie dyżurnej siostry. Głos tłumaczył komuś, że już ze mną nie można rozmawiać, że zrobiono, co należy, i że jestem umierający.
Słowo „inkubator” przyszło mi na myśl, gdy uświadomiłem sobie, że prawdopodobnie już stygnę i że istnieję tylko dzięki sztucznemu ogrzewaniu, ale może będę żył. Usłyszana wypowiedź rozwiała moje senne marzenia. Po jakimś czasie poczułem, że „inkubator” zdjęto ze mnie. Zobaczyłem też odsunięty parawan, salę prawie pustą i nachylającego się nade mną mężczyznę. Z jego czynności zrozumiałem, że jest to krawiec. Usiłował zmierzyć mój kadłub, by stworzyć dla mnie garnitur — jako dodatek do owych rozreklamowanych siedemnastu i pół dolara. Nie wiedziałem wtedy, co mi pisano w gwiazdach, bo nie zajmowałem się tym. Nie miałem sił, by się martwić, więc na razie rozmyślałem, kiedy mnie ubiorą w ten nowy garnitur — przed czy potem? Myślenie się urwało.
Otrzeźwiło mnie mokre ciepło na twarzy. Otworzyłem oczy i zobaczyłem sanitariusza z namydlonym pędzlem w ręku. Uśmiechnął się przyjaźnie i ze słowami „good morning”, dzień dobry!, rozpoczął mydlenie moich policzków i brody. Potem nastąpiło golenie, suszenie, pudrowanie i czesanie…
Wysiłek śledzenia dokonywanych czynności zmęczył mnie i w oczekiwaniu na wdzianie nowego garnituru znów przestałem myśleć. Najzwyczajniej zasnąłem.
Zbudził mnie gwar wielu głosów i świadomość obecności w pobliżu kilku lub kilkunastu osób. Otworzyłem oczy. Leżałem w dużej sali. Koło sąsiedniego łóżka stał tłum sióstr i lekarzy. Osobą centralną w tym gronie była wysoka, siwa pani o wyniosłej i bardzo godnej postawie. Znajdowała się na wprost łóżka obok, zwrócona twarzą do pacjenta zajmującego to leże. Gwar głosów ustał i wówczas wyraźnie usłyszałem wymówione przez wyniosłą panią słowa:
— How do you feel today? (Jak się dzisiaj czujesz?)
Odpowiedzi mojego sąsiada nie dosłyszałem. Cały orszak natychmiast przesunął się do mego łóżka. Ta sama wyniosła pani, prawie jak na paradzie, zrobiła żołnierski zwrot i znalazłem się wobec niej twarzą w twarz.
Zaobserwowałem badawcze spojrzenie jej oczu, które lustrowały każdy szczegół mej twarzy, włosów, pościeli, wreszcie usłyszałem wyraźnie wymówione zdanie:
— How do you feel today?
Nie mogłem odpowiedzieć na to pytanie, bo nie wiedziałem, jak się czuję i czy w ogóle się czuję, a cóż dopiero dzisiaj, skoro zapodziało mi się gdzieś zupełnie wczoraj.
Zobaczyłem i domyśliłem się, że stojąca obok wyniosłej pani siostra prawdopodobnie wyjaśnia jej, jak ja się czuję, bo nie czekając dłużej na moją odpowiedź, procesja po zwrocie wszystkich jednostek „eskadry” na kurs wiodący równolegle do łóżek ruszyła naprzód i po chwili zakotwiczyła przy łożu sąsiednim, ustawiając się dziobem do pacjenta.
— How do you feel today? — usłyszałem po raz trzeci i przestałem dzisiaj myśleć.
Nowy poranek przyniósł nowe wrażenia, pomimo że się rozpoczął identycznie jak pierwszy — od ciepłego ręcznika na twarzy, mającego zmiękczyć skórę przed goleniem, i od „good morning”. Byłem już do tego stopnia przytomny, że zrozumiałem, iż z tym „morningiem”, czyli dosłownie „porankiem”, pielęgniarz trochę przesadził. Salę oświetlały palące się żarówki, a na zegarku pielęgniarza dostrzegłem godzinę piątą. Gdy już wszyscy na sali byli ogoleni, umyci, upudrowani i uczesani, otrzymałem śniadanie. Odrobinę ryżu gotowanego na wodzie i zaprawionego kropelką mleka.
Leżałem na wznak, czekając na przyszłość. W namiarze od mojej brody na stopy i dwa rumby w lewo znajdował się po przeciwnej stronie sali kadłub, którego obandażowana noga wznosiła się nad łóżkiem. Od bandaża szła linka do bloku przymocowanego pod sufitem. Koniec linki opadał na dół pod ciężarem kuli, do której była przymocowana.
Kula przypominała mi dawne lampy naftowe, wiszące nad stołami w pokojach jadalnych. Przeciwwagą lampy była podobna do niej kula, dzięki której lampę można było podnieść lub zniżyć nad stołem. W tym wypadku kula równoważyła ciężar nogi. Wewnątrz kuli znajdował się zawsze „skarb” w postaci śrutu, takiego, jakiego myśliwi używają na zające lub gruboziarnistego — na wilki. Śrut im grubszy, tym bardziej przydatny do strzelania z rogatki (takie widełki z drewna, z dwoma gumkami połączonymi skórką, do której wkładało się „nabój”). Najlepszy do tego był śrut gruboziarnisty. Kamienie nie obiecywały takiej celności strzału, jak właśnie gruby śrut. „Skarb” — konieczny dla zrównoważenia ciężaru lampy — przypomniał mi czasy pierwszej okupacji Wilna przez Niemców, podczas której dla nas, chłopców z gimnazjum, proch, dynamit i śrut — jako zakazane — były skarbami.
Gdy myślałem o kuli, lampach i śrucie, na zegarku sąsiada zobaczyłem godzinę dziewiątą. W idealnie wyczyszczonej i przygotowanej już do inspekcji sali zjawił się młodziutki lekarzyk, prawie dziecko. Szedł od drzwi ze wzrokiem utkwionym w kulę, jak do wymarzonego celu. Doszedł i wziął ją w dłonie. To, co się od tej chwili zaczęło dziać, wprawiło mnie w radosny błogostan, że to nie moja noga doczepiona jest do tej kuli i że to nie ja należę do tej nogi, która pod wpływem „operacji” dokonywanych przez „lekarzyka-pacholę” wydawała się wydłużać do parometrowej długości, podobnie jak twarz jej właściciela. Gdy zdawało się, że lekarzyk zawisł na kuli, zamknąłem oczy, będąc pewien, że gdy je otworzę, noga pacjenta znajdzie się pod sufitem, oderwana od kadłuba.
Popatrzyłem na sąsiadów-pacjentów. Odniosłem wrażenie, że oni, podobnie jak ja, cieszą się w duchu, iż nie są właścicielami tej nogi przymocowanej do linki, na której końcu miota się, „wszystko równo jak oszalawszy”, młode pacholę z dyplomem lekarza, i z ciekawością obserwują te ewolucje, czekając na wynik zapasów pomiędzy kulą a namiętną do niej pasją lekarza.
Naraz — nie wiadomo co było tego przyczyną, czy otworzenie się kuli, czy pośliźnięcie lekarza na wyfroterowanej do „niemożebności” podłodze — lekarzątko padło na kolana, a z kuli trysnął strumień śrutu, z chrzęstem uderzając o podłogę i rozsypując się po niej. Wolna od uścisków lekarza i części śrutu kula poszybowała ku górze, zamknięta i cała. Noga pacjenta automatycznie opadła na dół, ale zatrzymała się jeszcze dość szybko na poręczy łóżka. Na sali nie było już ani siostry, ani pielęgniarza, i nikt nie pomógł wstać lekarzykowi, który milcząc i kulejąc wrócił prawdopodobnie tam, skąd przyszedł.
Po tym darmowym rozrywkowym seansie na sali zapanowała nuda i cisza. Ponieważ od bardzo niedawna zacząłem znów żyć, niewiele wiedziałem o tym, co mnie otaczało. Sąsiad uświadomił mnie, że ta pani, która zaraz przyjdzie na inspekcję, nazywa się „matron” i jest w szpitalu główną osobą odpowiedzialną za stan szpitala, jego wygląd, higienę chorych. Stanowisko matron jest ukoronowaniem kariery siostry w angielskim szpitalu.
Obejmuje je siostra o największym doświadczeniu, przeważnie taka, która ma za sobą pracę w szpitalach na całej kuli ziemskiej — w dominiach imperium. Wydarzeniem najbardziej brzemiennym w skutki jest w szpitalu codzienna, z wyjątkiem niedziel, inspekcja przeprowadzana przez matron, podczas której żaden szczegół nie ujdzie jej oku, wyćwiczonemu we wszystkich częściach świata. Inspekcję można porównać do procesji najwyższego dostojnika Kościoła, z tą tylko różnicą, że nad matron nie niosą baldachimu.
Przez czarne i ciężkie listopadowe chmury nie przedarł się do sali ani jeden promyk słońca. Leżeliśmy i usiłowaliśmy zdrowieć. Po godzinnej absolutnej ciszy szeroko rozwarły się oba skrzydła drzwi i stanęła w nich matron na czele sztabu lekarzy i sióstr, uzbrojonych w ołówki i notatniki, by ryć w nich słowa władczyni szpitala. Gdy orszak doszedł wreszcie do sąsiedniego łóżka, znów usłyszałem znajome i zapamiętane zdanie: „How do you feel today?” Odpowiedzi jednak i tym razem nie dosłyszałem. Pacjent, podobnie jak ja, umyty, ogolony, upudrowany i uczesany, ułożony pod przewidzianą liczbą koców, od wieków układanych w przewidziany sposób, prawdopodobnie odpowiedział również w od wieków przewidziany sposób.
Ze strachem zacząłem myśleć teraz o tej odpowiedzi. Matron wykrywała potrzeby pacjenta od jednego rzutu oka, a jego słowa miały prawdopodobnie tylko symboliczne znaczenie. Ale wówczas robiło to na mnie wrażenie rytuału wojskowego. Matron podaje hasło i czeka na odzew ze strony pacjenta, a ja nie znałem tego tajemniczego odzewu. Szykowałem się w myślach, by o własnych siłach stworzyć coś odpowiedniego dla matron, ale stan mego słownictwa z zakresu medycyny w języku angielskim był więcej niż ubogi. W napięciu czekałem na chwilę, gdy usłyszę przeznaczone dla mnie „hasło”. W momencie gdy matron miała już zrobić zwrot, by stanąć twarzą do mnie i wypowiedzieć swoje: „How do you feel today?” — ujrzałem wznoszące się szybko do góry jej ręce, jakby litowała się nade mną, i zamiast spodziewanego hasła usłyszałem rozpaczliwie głośne „Och”, z którym na ustach ta pełna godności postać runęła na nieskazitelnie wyczyszczoną posadzkę. Asystujący lekarze i siostry tłumnie rzucili się jej na pomoc, ale sami padali kolejno na nią, przygniatając ją coraz bardziej, aż dokumentnie przykryli stosem swych ciał.
„Nie jestem ani Mickiewiczem, ani Słowackim, ani żadnym innym filozofem”, jak powiedział kiedyś sierżant instruktor w Szkole Morskiej w Tczewie w obliczu trudności ścisłego przedstawienia przedmiotu, przyznając w ten sposób samokrytycznie, że nie jest geniuszem — więc i ja nie potrafiłbym oddać wiernie tego, co nastąpiło na sali szpitala w Grimsby po upadku matron. Każda osoba, która chciała zbliżyć się do pagórka ciał, błyskawicznie zwiększała jego wysokość własnym ciałem.
Popatrzyłem na twarze swych kompanów w łóżkach i dostosowałem się do ustalonej od wieków w tym kraju zasady, że prawdziwy dżentelmen nie dostrzega niczego niestosownego lub zabawnego w zachowaniu innych w jego towarzystwie. Leżący pacjenci mieli twarze tak spokojne, jak gdyby uroczysta procesja z matron na czele odbywała się dalej w nie zakłóconym porządku.
Nikt z orszaku nie miał pojęcia, co było przyczyną upadku matron i jej świty. Wreszcie jedna z sióstr, po kilku daremnych próbach podniesienia się, wymacała i wypatrzyła na podłodze śrut, stwierdzając to głośnym okrzykiem: „Buckshot!” (śrut gruboziarnisty — na kozły lub jelenie). A zatem jeszcze bardziej cenny niż bezcenny na wilki.
Znajdujące się najdalej od miejsca katastrofy i stojące jeszcze na własnych nogach siostry zapomniały o swym dostojeństwie, zamieniły się w podlotki i runęły na pomoc. Nadbiegły przerażone sprzątaczki. Najroztropniejsza z sióstr — ta, która pierwsza wytropiła przyczynę katastrofy — objęła dowództwo i tak jakby chodziło o oczyszczenie zaminowanych wód, zaczęła od systematycznego usuwania śrutu z terenu przylegającego do żywego pagórka nad matron. Wyrwane ze stosu ciała odstawiano na sprawdzone i „nie zaminowane” pole. „Dokopano” się wreszcie do pożałowania godnego z powodu wyglądu ciała matron. Żyła. Dwie siostry ujęły ją pod ręce i wyprowadziły z sali. Inne ciała z pagórka same doprowadzały się do ładu, z poczuciem wielkiej winy z powodu sprofanowania godności „królowej szpitala”. Zawstydzone opuszczały salę, ciesząc się w duchu, że wszyscy okazali się cali i zdrowi. Patrząc na swych kompanów, nie mogłem uwierzyć, iż pod wyrytym na ich twarzach spokojem nie kipią wewnętrzną radością, nie wiedząc, że śmiech to zdrowie. Gdyby matron wróciła i spytała mnie: „How do you feel today?” — na pewno bym jej szczerze odpowiedział, że znacznie lepiej niż przed godziną.
Co się stało z lekarzem-pacholęciem? Czy zwichnął sobie nogę, czy karierę — nie dowiedziałem się.
Z zapasem śmiechu dotrwałem do niedzieli. Byłem potem jeszcze w bardzo wielu „suchych dokach” w Anglii, ale nigdzie nie widziałem takich niedziel, jak w szpitalu w Grimsby.
Ach, cóż to była za niedziela! Po godzinie czternastej sala szpitalna zamieniała się w coś… co wówczas przyrównywałem do „zatłumy na Kaziuka* w Wilnie na Łukiszkach”. Każdy z odwiedzających zjawiał się zaopatrzony w wiktuały i rozliczne podarunki, poczynając od doniczek z kwiatami. A rozmowy… Wszystko jak w „Powrocie taty”: „Mama czy zdrowa? ciotunia? domowi? A ot rozynki w koszyku”. Ten sobie mówi, a ten sobie mówi, Pełno radości i krzyku. Najwięcej zadziwiły mnie kwiaty. Były wśród nich doniczki z palmami najrozmaitszych gatunków, wysokie i ładnie rozrośnięte. Pod sufitem sali szybko zwiększała się gruba warstwa sinego dymu od papierosów.
Po paru godzinach byłem posiadaczem plantacji palm, niezliczonej ilości jaj na twardo, domowych ciast i ciasteczek, soków owocowych, pomarańcz, bananów, cukierków, czekolady, szalików, skarpetek, rękawiczek, papieru listowego. To były podarunki od kobiet. Mężczyźni obdarzyli mnie papierosami, kartami do gry, ołówkami. Może dlatego, że nikt przy mnie nie siedział długo i coraz to ktoś inny zatrzymywał się i pytał, czy mam tu kogo i czy mną się ktokolwiek opiekuje. Gdy mówiłem, że nikogo nie mam lub robiłem przeczący ruch głową, natychmiast obdarowywano mnie przyniesionymi w koszyczkach zapasami i drobiazgami. Najważniejszą jednak rzeczą była dla mnie bezgraniczna bezinteresowność. Wyglądało, że ofiarodawcy najwięcej ze wszystkiego cenili w życiu możność zrobienia komuś przyjemności. Ci, którzy tutaj przyszli, na pewno w tym współzawodniczyli.
Podarunki dawano z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia, z uśmiechami pełnymi współczucia i chęci podniesienia na duchu przez danie do zrozumienia, że chory w szpitalu nie jest osamotniony. Ofiarowywano z pewnością odrobinę serca i czas.
O godzinie osiemnastej kończył się ten „Kaziuk” w szpitalu w Grimsby. Znikały plantacje palm. Na szafki i do szafek wracał porządek. Nie mogąc korzystać z wszystkiego, czym mnie obdarowano, i nie potrzebując tego, rozstałem się z ofiarowanymi mi „ruchomościami”. Sobie pozostawiłem na zawsze jedynie życzenia, uczucia i serca, których działanie było znacznie silniejsze i skuteczniejsze nawet od śmiechu przynoszącego zdrowie.
Z pierwszego postoju w „suchym doku” wyszedłem tylko dzięki sile ducha i zdrowiu i dzięki temu, że „w gwiazdach tak było pisane”.
Ponieważ jednak człowiek rodzi się bez części zamiennych, musiałem odtąd stale podlegać okresowym przeglądom w wielu „dokach”.
***
Zanim trafiłem do następnego „suchego doku”, poszedłem bez pozwolenia komisji lekarskiej — był to okres kampanii norweskiej — na stanowisko I oficera na m.s. „Chrobry”.
Po zbombardowaniu „Chrobrego” i jego spaleniu się na Lofotach (15 maja 1940) znalazłem się znów w Anglii. Pozbawiony prawa pływania, jako rekonwalescent, w 1941 roku przez kilka miesięcy pełniłem funkcję kierownika Polskiego Domu Marynarza w Anglii. Nowe miejsce pobytu — miasteczko Rugby — uważałem za coś w rodzaju „półsuchego doku”. Temu miasteczku „świat” zawdzięcza epokowe odkrycie… że piłkę można ganiać nie tylko nogami, lecz jednocześnie i rękami, toteż grę właśnie od tego miasteczka nazwano „rugby”.
Gdy byłem tam kierownikiem Polskiego Domu Marynarza, zwróciła się do mnie matron, siostra przełożona miejscowego szpitala, z prośbą, by jakiś marynarz władający językiem angielskim pojechał z jej rannym pacjentem na pogrzeb do Nuneaton.
W tym czasie ani jeden z mieszkańców Domu Marynarza nie znał jeszcze na tyle angielskiego, bym się odważył polecić go jako tłumacza. Zmuszony byłem pojechać sam.
W oznaczonym dniu przybyłem do szpitala. W poczekalni zastałem matron, dwie siostry i podoficera lotnictwa, szczupłego osobnika średniego wzrostu, o ujmującym wyrazie twarzy, z widocznym spod czapki bandażem. Stał we framudze okna wsparty na kulach. Na ramieniu rękawa nieskazitelnie wyprasowanego munduru widniały czerwone patki z napisem Poland, wyszytym białymi literami.
Matron przywitawszy się, poinformowała mnie, iż pacjent nie chce zrozumieć, że jadąc w tym stanie do Nuneaton naraża swe życie, ale ponieważ nie ma sposobu, by go przekonać, więc musi przyzwolić, by pojechał, jeśli przyrzeknę, że ani na chwilę nie zostawię go samego i nie pozwolę mu na jedzenie lub picie podczas podróży. Powinienem z nim punktualnie wrócić o ustalonej godzinie na dworzec w Rugby. Przyrzekłem, że zastosuję się do jej wskazówek, i podszedłem do lotnika, by się z nim przywitać. Uścisnął mi bardzo serdecznie rękę, dziękując, że się zgodziłem na wyjazd. Siostry pomogły mu wsiąść do szpitalnej karetki.
Karetka odwiozła nas na dworzec. Z umieszczeniem „mego” lotnika w pociągu nie miałem trudności. W tym okresie byliśmy jeszcze „natchnieniem narodów”. W Coventry przejście z jednego pociągu do drugiego również odbyło się bez trudności. Przez całą podróż ranny milczał. Niekiedy tylko mocniej zaciskał wargi; wyglądało, że ma ataki bólu, ale o nic go nie pytałem, skoro sam nie mówił.
Wiedziałem od matron, że w Nuneaton rannego spotkają na dworcu koledzy. Na peronie czekało na nas trzech lotników. Dostrzegli nas przez okno, zanim wysiedliśmy z wagonu. Po oficjalnym oddaniu honorów wojskowych kapitan uściskał serdecznie rannego, potem obaj podoficerowie brali go kolejno w ramiona.
Kapitanowi przekazałem to wszystko, co usłyszałem od matron. Zasmucił się, ale nic mi nie odpowiedział. Tymczasem koledzy oddali mi kule rannego, sami zaś spletli ręce, usadowili go na nich, jak na krzesełku, i w ten sposób odtransportowali do wojskowego samochodu. Po przybyciu na cmentarz ranny nie zgodził się na niesienie go na rękach i ruszył o własnych siłach, wspierając się na kulach.
Przy bramie cmentarnej został powitany przez kilku wyższych szarżą oficerów lotnictwa, z serdecznością i honorami dotychczas przeze mnie nie spotykanymi. Dziwiłem się temu w duchu, coraz bardziej przekonany, że kryje się za tym jakaś tajemnica wojskowa, zwłaszcza że nakazano wielką czujność.
„Mój” lotnik, w otoczeniu wyższych oficerów, ruszył w kierunku małego budynku cmentarnego, przed którym stało kilku kapelanów nad pięcioma nowymi trumnami. Po krótkim ceremoniale przed budynkiem kondukt ruszył na cmentarz. Przy głównej ścieżce cmentarnej widać było świeżo wykopane doły. Po ceremonii opuszczania trumien do dołów nastąpiła najdziwniejsza dla mnie część tego pogrzebu. Wszyscy obecni odsunęli się od przygotowanych do zasypania dołów, a tylko ten ranny wyruszył ku nim o kulach. Zatrzymał się przed pierwszą, niewidoczną dla mnie, trumną, sfrontował ją, stanął na baczność i zasalutował. Coś mówił. Żegnał się chyba słowami starej piosenki, jakimi towarzysze broni żegnali tych, co już odchodzili: „Śpij, kolego, twarde łoże, niech się Polska przyśni tobie”.
Z trudem przyklęknął, by wziąć garść ziemi i rzucić ją do dołu. Cisza była tak wielka, że aż niewiarygodna. Z bardzo dużej odległości słychać było uderzenia grudek ziemi o wieko spuszczonej do dołu trumny. Podniósł się z klęczek. Stanął znowu na baczność. Zasalutował. O kulach wykonał przepisowo w prawo zwrot i „pomaszerował dalej”, do następnej trumny. Powtórzył to samo, co przy pierwszym dole, i ruszył do trzeciego.
Rozumiałem, że dla niego są to stacje, że sam z tych klęczek może nie powstać. Byłem jednak bezsilny. Nie mogłem przerwać tej ceremonii, ale nie mogłem również oprzeć się myślom, że „mego” lotnika nie dowiozę do szpitala w Rugby. Salut pożegnalny przy czwartym dole i ostatni przemarsz do piątego. Ostatnie przyklęknięcie. Ostatnia garść ziemi. Ostatni salut. Usunął się po nim na ubocze i przyglądał się, jak zasypywano trumny, ustawiano krzyże z tabliczkami, układano wieńce.
Ruszyliśmy do wyjścia. Po oficjalnym pożegnaniu rannego przez dowódców jego koledzy chcieli nas koniecznie zabrać do kasyna, ale kapitan, któremu przekazałem prośbę matron, zarządził natychmiastowy odjazd na dworzec. Sprzed dworca znów wnieśli go na rękach na peron. Koniecznie chcieli jechać z nami do Rugby, ale ranny oparł się temu stanowczo.
Gdy znaleźliśmy się już w pociągu z Coventry do Rugby, z niewielu zdań usłyszanych od „mego” lotnika dowiedziałem się, co to było.
— Sześciu nas: dwóch lotników, jeden nawigator, jeden radiotelegrafista i dwóch strzelców stanowiliśmy załogę bombowca typu Wellington i staliśmy się dla siebie wyjątkowo bliscy. Moje stanowisko, jako strzelca, znajdowało się w ogonie bombowca. Podczas tego ostatniego lotu, gdy byliśmy na oznaczonej wysokości, coś się stało. Samolot nasz runął na ziemię. Z roztrzaskanego na drobne części bombowca pozostał jedynie cały ogon, gdzie ja się znajdowałem, i dzięki temu tylko ja jeden z całej załogi nie zginąłem*. Gdy wyjeżdżałem z Rugby na zawsze, odwiedziłem rannego lotnika. Stan jego zdrowia był podobno znacznie lepszy aniżeli w dniu, w którym go poznałem. Nazwiska jego nie udało mi się zapamiętać, a dalsze jego losy pozostały dla mnie nieznane.
***
Moja beztroska posada w charakterze kierownika Polskiego Domu Marynarza w Rugby nie trwała długo. Nowy atak bólu głowy zagnał mnie z powrotem do szpitala, tym razem takiego, co zwał się „For Bomb Shocked” w okolicach Birmingham.
Głowa, uderzona podczas schodzenia z „Piłsudskiego” 26 listopada 1939 roku, wciąż przyczyniała tak ostrych bóli, że po kilka dni krzyczałem, mając wrażenie, że tkwi w niej rozpalony metalowy pręt.
Gdy wylądowałem w szpitalu, lekarze spytali mnie, czy podpiszę zgodę na uśpienie, bo mogę się nie obudzić, ale dwa tygodnie sztucznego snu pozwoli mi zapomnieć o bólu.
W ówczesnej sytuacji, cierpiąc straszliwie, nie miałem wyboru. Zostałem ułożony w ciemnym pomieszczeniu. Natychmiast po zastrzyku usłyszałem jeszcze głos syren, zwiastujących nalot samolotów niemieckich, a potem głuche detonacje bomb i salw artylerii przeciwlotniczej i naraz, zanim ustał ból w głowie — przestałem istnieć.
Po dwóch tygodniach zaczęto mnie przywracać do normalnego życia tak intensywnie, że nie miałem już czasu na sen. Sprawiłem tym nieoczekiwanie bardzo wiele kłopotów. Kilkunastu lekarzy sprowadzonych z całej Anglii usiłowało mi w najrozmaitszy sposób przywrócić sen. Od tej chwili obcowałem stale ze starszymi profesorami, prawdopodobnie sławami uniwersytetów, dla których bez wątpienia byłem ciekawym i niecodziennym obiektem. Na mnie miało to fatalny wpływ — bo wbrew mojej woli rozwinęła się we mnie „mania grandiosa”. Usiłowałem ciągle a to mówić po łacinie, a to wtykać zapamiętane łacińskie aforyzmy, młodszych wiekiem od profesorów lekarzy traktować jak powietrze, nie uważając ich za fachowe siły medyczne. Gdy taki młodziutki lekarz zjawił się „ni z tego ni z owego”, by mnie zbadać, oświadczyłem mu: „Ty, w tym wieku, masz mnie badać? Mogę cię najwyżej posłać do kantyny po papierosy, ale ponieważ nie palę, więc jesteś tylko dla mnie, mówiąc po łacinie nieco z angielska: u n i t i l u s pondus terrae, czyli »bezużytecznym ciężarem ziemi«. Rozumiesz? ”
Biedactwo, popatrzył na mnie z nieokreślonym wyrazem w oczach i odszedł zasmucony. Jego zdaniem, jak się potem dowiedziałem, przemawiała przeze mnie nie moja „mania grandiosa”, lecz skutki uśpienia w szpitalu, jaki prowizorycznie zbudowano na okres wojny dla osób, które przeżywszy, doznały tylko wstrząsu od bliskiego wybuchu bomb.
Natomiast wśród „nowych kolegów” wzbudziłem do siebie szacunek, a może tylko zaimponowałem, zupełnie czymś innym. Podobnie trochę jak na żaglowcu szkolnym „Lwów”, gdzie ustaliłem swoją sławę, zjadając pół beczki świeżo solonych ogórków, tak tutaj, w szpitalu, zasłynąłem ze zjadania „kippersów”. Były to w specjalny sposób wędzone śledzie, które otrzymywaliśmy na śniadanie, po jednej sztuce, rozgrzane w odrobinie wody na patelni.
W tym okresie w angielskich szpitalach menu układane było na cały rok: co dzień to samo — tak przynajmniej mi się wydawało. Jedzenie podawano w tak znikomych ilościach, że po dwutygodniowym sztucznym odżywianiu nadrabiałem straconą wagę, zjadając otrzymanego kippersa — po zdjęciu pięknej złotej skóry — całego z ościami. Wprawiało to świadków w zdumienie i zachwyt. Każdy chciał to widzieć. Przynoszono mi kippersy z prośbą, bym zjadł je „na ich oczach”. Ci, którzy nasycili swój wzrok widokiem pochłanianego przeze mnie kippersa z ościami, mieli już teraz bezsprzeczne prawo do opowiadania tego faktu innym na odległych salach, szerząc tym moje bałwochwalstwo dalej i dalej. Opuszczając szpital, miałem wrażenie, że nie było w nim ani jednego pacjenta, który by mi nie ofiarował kippersa. Niekiedy musiałem zjeść na śniadanie szesnaście tych odgrzanych w wodzie szczątków śledzia.
Siostry szpitalne twierdziły, że kolejka do mnie jest większa niż w pobliskim miasteczku po cytryny. Wieść o mnie naturalnie doszła wreszcie do władzy naczelnej w osobie matron.
Gdy nikogo nie było w pobliżu nas, nachyliła się i spytała szeptem:
— Czy ty tak lubisz kippersy?
A ja cichutko wyszeptałem jej do uszka:
— No!!! Jem kippersy, by nie umrzeć!
I… stało się. Matron postanowiła mnie odżywić. Pod pretekstem, że musimy wcześnie wyjechać na wycieczkę, przed godzinami posiłków, jadaliśmy oddzielnie. To znaczy ja zjadałem „coś ludzkiego”, a matron się temu przyglądała. Potem jechaliśmy zwiedzać okoliczne cuda architektury, począwszy od słomą krytej chaty, w której urodził się Szekspir, do gigantycznych średniowiecznych katedr, biorąc udział w nabożeństwach odprawianych na wzór zrodzony przed wiekami.
Obcując z matron, doszedłem do przekonania, że nie było w Imperium Brytyjskim szpitala, w którym by ona przez jakiś czas nie pracowała. Po przejściu na emeryturę jeszcze jako „Baby”, wróciła do służby już jako „Girl”, to znaczy po ukończeniu lat siedemdziesięciu.
W stosunku do mnie zastosowała zalecenie odgórne, by przywrócenie pacjentom jak najszybciej zdrowia uważać za „war effort”, wysiłek wojenny, i to wszystkimi dostępnymi środkami.
Dla sióstr nocnych byłem zmorą — bo zawsze miałem prawo prosić o night drink, nocny napój, a jego jakość oceniałem według przychylności siostry — owaltyna z mlekiem, bez mleka, ślady owaltyny i ślady mleka. Wręczały mi go z pytaniem: „Czy ty nigdy nie śpisz?” Kajałem się i piłem, wprowadzając w błąd siostrę, przekonaną, że zaraz potem zasnę.
Debatujący nade mną profesorowie nie różnili się zbytnio wiekiem, za to kolosalnie stosowanymi metodami. Najstarsza i największa sława — w wieku lat dziewięćdziesięciu kilku — usiłowała mnie pogrążyć we śnie metodą, którą nazwała powrotem do niemowlęctwa.
Brałem kąpiel, niekiedy myłem tylko nogi zimną wodą i rozcierałem je lnianym ręcznikiem, a następnie piłem „cieple mlećko” i zjadałem „klomećke cialnego chlebka”. Miałem „dziecinnie” myśleć, by sobie wyobrazić, że jestem małym dzidziusiem, który zaraz zaśnie w swym łóżeczku.
Po dwóch tygodniach tej kuracji zacząłem się obawiać, że zacznę seplenić i śpiewać: „A a a, kotki dwa” i plosić pana plofesola: „Niech mi pan plofesol opowie bajeczkę”. Najbardziej smutnym wspomnieniem z tego okresu był bolesny wyraz oczu profesora, gdy przychodził po kilka razy w nocy zobaczyć, „cy juz chlapię”. Nic z tego!
W dalszym ciągu przyjmowałem i pożerałem od bałwochwalców kippersy, by nie zawieść pokładanego we mnie zaufania. Musiałem to czynić nawet po przyjściu mi z pomocą matron, od której dowiedziałem się, że odbędzie się jeszcze ostatnia próba ze mną, a dokona jej sprowadzona skądś największa sława od tych spraw.
Przygotowany do tej wizyty przez matron, z najmilszym uśmiechem powitałem profesora i jego asystentkę. Profesor wytłumaczył mi, że środek, jaki mi poda w postaci białej pigułki, może wywołać bardzo silne sensacje, których on sam nie może przewidzieć, ale pozostanie przy mnie tak długo, aż stwierdzi, że działanie leku ustało.
Życie oddałbym za sen, więc, uśmiechając się, zawołałem: „Ave, Caesar, morituri te salutant!” Jednakże natychmiast uświadomiłem sobie, że profesor nie zrozumiał, o co chodzi, ponieważ w polskiej łacinie Cezar nie ma nic wspólnego z „Sizarem” w łacinie angielskiej. W każdym razie mówiąc „Witaj, Cezarze, mający umrzeć pozdrawiają cię!”, powiedziałem to szczerze.
Ponieważ miała wystąpić jakaś sensacja, dla dodania sobie odwagi poprosiłem profesora, by pozwolił mi jedną ręką trzymać swą dłoń, a drugą — dłoń asystentki. Asystentka podała mi białą kuleczkę, którą przełknąłem. Ułożyłem głowę na poduszce, prawą dłonią ująłem dłoń profesora, lewą — asystentki i, by dopomóc działaniu leku, zamknąłem oczy. Poczułem po chwili, że „oderwałem się od ziemi”, zacząłem się szybko unosić w górę, pociągając za sobą obydwie towarzyszące mi osoby. Czułem, że coraz silniej zaciskam na ich dłoniach swoje i tak szybowaliśmy pionowo ku górze.
Uczucie to było przyjemne do momentu, gdy nagle przypomniałem sobie od dziecka słyszaną instrukcję matki: „Myśl, co robisz”. Rzeczywiście, skoro tak lecę w górę, to przecież będę musiał odbyć tę drogę z powrotem. Będę spadał, a więc roztrzaskamy się we trójkę. I to popsuło mi całą przyjemność lotu. Gdy o tym myślałem, zacząłem „wytracać szybkość w podnoszeniu się”. Wszyscy troje zawiśliśmy w powietrzu i zaczęliśmy opadać. Straciłem poczucie czasu, ale wyczułem, że wylądowałem tam, skąd wyruszyłem. Otworzyłem oczy. W wyrazie twarzy profesora zobaczyłem znajomy cień smutku, taki sam jak u tego, który mnie żywił mleczkiem. Przeprosiłem asystentkę i profesora za sprawiony zawód, mimo iż uczyniłem wszystko, co w mojej mocy, by zasnąć. Cały mój lot nie trwał chyba dłużej niż parę minut.
***
Przed opuszczeniem szpitala otrzymałem zaproszenie od kapitana Dybka odwiedzenia go w Londynie, gdzie przycumował s.s. „Kromań”. Z komandorską dożywotnią rentą w zanadrzu i z bezsennością wyruszyłem na s.s. „Kromań”.
Stwierdziłem, będąc na nim, że był to chyba najsilniej uzbrojony tego typu statek w tej wojnie. Otaczała go sława ucieczki z Dakaru, portu internowania, i dotarcia bez pomocy nawigacyjnych do Freetown (27 lipca 1940). Z powodu mej bezsenności przez całą noc bawił mnie służbowy oficer — Tadeusz Sulatycki. Gdy nasyciliśmy wzrok „igrzyskami świetlnymi” na niebie, kapitan Dybek udał się na spoczynek, zasmucony, że nie miał możności zapolowania na któryś z samolotów bombardujących Londyn. W portach, by nie marnować amunicji, zwykle czekał, aż reflektory pochwycą samolot w smugę światła, i wówczas strzelał do pewnego celu z ulubionego działka.
Gdy Sulatycki opowiedział mi wszystkie nowości, przeszedł do wspomnień ze wspólnych podróży na „Darze Pomorza”. I naraz wyznał mi:
— Nikt mnie w życiu tak nie obraził jak pan kapitan.
Nie mogłem sobie przypomnieć, by coś takiego mi się przydarzyło. Odpowiedziałem, że z zasady nie obrażam ludzi. Musiało to być nieporozumienie lub powiedziałem może coś bezwiednie, a na pewno bez intencji obrażenia.
— A pamięta pan, jak szliśmy do Sztokholmu na zlot żaglowców?
— Pamiętam.
— Były manewry wyjściowe z redy Gdyni, przerzucałem ogromny blok szotowy kliwra i rozbiłem nim panu głowę.
— Pamiętam, ale nie przypominam sobie, żebym powiedział panu coś przykrego.
— A właśnie!
— Co właśnie? — spytałem zaciekawiony.
— Powiedział mi pan: „Uważaj, dziecko, bo w ten sposób zabić możesz”.
— No i co? Gniewałem się?
— Aha, właśnie że nie.
Roześmiałem się i jeszcze bardziej zaciekawiony spytałem:
— A co miałem zrobić?
— Przynajmniej zamknąć mnie do komory kotwicznej na chleb i wodę!
Po obcowaniu z profesorami „myślokształty” w postaci odkrytych przez Rzymian praw rządzących nami jeszcze mnie nie opuściły, więc zacytowałem w duchu: De gustibus non est disputandum. Rzymianie mieli w tym wypadku na myśli, że nie istnieje zadowalające wszystkich piękno, każdy bowiem człowiek ma inne o nim wyobrażenie.
Realizując zaplanowaną podróż do Szkocji, byłem w drodze parę dni. Zgodnie z radami lekarzy, nie układałem żadnego planu bycia, nie zamierzałem nawet myśleć „z dnia na dzień”, bo to pojęcie wówczas we mnie nie istniało. Traktowałem obojętnie dzień i noc, a jeszcze mniej interesował mnie podział na godziny. W rachubach mojego czasu jedynie okresy dwutygodniowe były ważne. Przyjeżdżał bowiem w takim odstępie „Van” — sklepik na kółkach, z dwutygodniową racją żywności, jednakową dla każdego.
Jadąc do Szkocji, zaopatrzyłem się w akwarele i mikroskop oraz w maszynę do pisania. By nie mieć do nikogo pretensji o smaczne, niesmaczne, niesłone, za słone jedzenie — postanowiłem żywić się sam. Stosując się do rady profesora: powrotu do dzieciństwa — znalazłem się bezwiednie na etapie zabaw w Indianina.
Zamieszkałem w kamiennym domu, wrośniętym w szkocką ziemię, należącym do „bladej twarzy”, której zajęciem było podmiatanie delikatną miotłą autostrady.
W pokoju miałem pianino, klubowe fotele, elektryczność i bieżącą wodę. Na kominku „płonęły wieki” w postaci brył węgla kamiennego. Zdecydowałem się, że zanim nauczę się gotować, będę jadł surowe potrawy i naśladując pierwszych mieszkańców tej ziemi, za podstawę wziąłem owies — porridge. Podziwiałem Piktów, że jedli go przez wieki. Ja zacząłem marzyć o ryżu. Gdy przybył „Van”, wykupiłem całą rację ryżu i zdecydowałem się gotować. Bezskutecznie. Stale go przypalałem, a potem „za karę” zmuszałem się do jedzenia. Swego czasu, jako Indianin, jadłem nie takie potrawy, jednakże spalony ryż zwyciężył czerwonego brata. Napisałem wówczas do squaw, swej znajomej „bladej twarzy”, krótki list: Jadziu, napisz mi, proszę, jak się gotuje ryż*. Biała squaw taką dała mi odpowiedź: Zwyczajnie.
Zanim odkryłem wrzosowiska, zabijałem czas wędrówkami „w nieznane”. Zabierałem ze sobą tyle pożywienia, by nie być związanym posiłkiem, zmuszającym mnie do powrotu do domu. Liczyłem na to, że zmęczenie fizyczne da mi upragniony sen. Podczas wędrówek starałem się wyobrażać sobie, jak za dziecięcych lat, że jestem czerwonoskórym, błądzącym po ścieżkach „bladych twarzy”, nie mającym ochoty ich oglądać. Z pierwszej wędrówki wróciłem zmęczony. Na kominku rozpaliłem ogień i patrząc na żarzące się bryły węgla, trwałem bezsennie dalej.
Pierwszą znajomość zawarłem z… dużym głazem, leżącym przy ścieżce prowadzącej na pustynne, pokryte teraz śniegiem wrzosowiska. „Będziesz, głazie, moim pierwszym tutaj w Szkocji znajomym. Na razie do widzenia. Do jutra!” Przebiegałem kilkanaście kilometrów dziennie, z rozmaitą prędkością, na jednym odcinku drogi. Tworzyła ona prawie pętlę dookoła pięknej skały porośniętej drzewami.
Bardzo często zdarzały się tam wypadki samochodowe pomimo ostrożnej jazdy kierowców. Któregoś dnia zjechały ciężarówki, zaczęto budować domek — prawdopodobnie dla dozorców i robotników, mających rozsadzić skałę i wyprostować autostradę. Nie będzie więcej wypadków w tym miejscu.
Gdy z głazem byłem już na ty, zapragnąłem dowiedzieć się, skąd pochodzi, i wówczas uświadomiłem sobie, że znając go od tak dawna, niczego nie potrafię o nim powiedzieć, poza tym że jest to głaz barwy ceglastoczerwonej. To zdecydowało o mojej podróży do Glasgow, skąd przywiozłem kilka książek o roślinach, ptakach, motylach, o geologii terenów, po których chodziłem bez celu i nie licząc czasu, gdyż stał się dla mnie bezwartościowy. Tymczasem ukończono budowę domku, ale nikt nie rozsadzał pięknej, porośniętej drzewami i leżącej na autostradzie skały. A w domku, jak się dowiedziałem, zamieszkał stary policjant, specjalista od katastrof samochodowych. De gustibus non est disputandum… — pomyślałem. Zwyciężyło piękno skały.
Wielkie odkrycia: Mały ogień! Średni ogień! Wielki ogień! Na elektrycznej kuchence było to połączone z wielkimi „wynalazkami”. Sto procent pewności dawał garnek w garnku z wodą. Dwa długie żelazne haki na płytce izolowały dostatecznie dno garnka, by otrzymać średni ogień i ujarzmić ryż. Bezprogramowo zdobywałem wiedzę kucharza.
Przy posiłkach odżyły w pamięci te spożywane w towarzystwie matron. Myślę, że posiadała najwyższej klasy sztukę władania „biżuterią”. Stale operowała nożem i widelcem. Wymknęło się jej kiedyś, że samym widelcem jedzą ludzie „z kontynentu”, samym nożem — jaskiniowcy.
Zacząłem celebrować jedzenie samego ryżu tak, jakby z drugiej strony stołu miała zasiąść Her Majesty, czyli jej królewska mość. Nie pomogła oślepiająca białość obrusu i koszuli, własna wytworność od stóp do głów — już po tygodniu wdrażania ideału jedzenia, zaobserwowanego u matron, odczuwałem nieprzepartą chęć powrotu na kontynent, a nawet do jaskini. Zdałem sobie sprawę, że nie mam o tym pojęcia, i postanowiłem przy najbliższej okazji zaopatrzyć się w „pomoce naukowe” z tej dziedziny. Moje ruchy wobec obfitości czasu zaczynały przybierać zwolnione tempo, stosowane niekiedy w filmach dokumentarnych. Zacząłem każdą czynność doprowadzać do doskonałości i doszedłem do przekonania, że najłatwiej to osiągnąć w praktyce, jeśli się nie myśli o niczym innym, jak tylko o wykonywanej pracy.
Trzymając się rad lekarzy, jak już wspominałem, nie czyniłem żadnych postanowień, nie układałem programu zajęć. Nocami wpatrywałem się w płonące na kominku węgle, wytworzone w wiekowych procesach. Wiadomości na ten temat mogłem streścić w kilku zdaniach, a właściwie nie miałem o tym nawet przybliżonego pojęcia. Te moje rozmyślania sprawiły, że poczułem się zagubiony w otaczającym nieznanym mi świecie, którego największą zagadkę stanowi homo sapiens, a w szczególności gatunek „blade twarze”.
Chcąc zmienić kierunek myśli, rozpakowałem mikroskop i wszedłem w Nowy Świat. Wkrótce mikroskop stał się częścią mnie. Zacząłem zabierać go ze sobą na wędrówki, by odpoczywając po fizycznym wysiłku, móc przenieść się w niewidoczny nieuzbrojonym okiem świat, jakiego nie wymyśliłaby żadna fantazja.
Wędrując po wrzosowiskach, trafiałem stale na dwa gatunki ptaków i zające. Od Szkotów dowiedziałem się, że jedne ptaki nazywają się „red grouse”, drugie „carlew” („carlu”?), były chyba z gatunku bekasów, bo o długich dziobach. Potwierdzenia tej nazwy nie znalazłem nigdzie indziej.
Któregoś dnia z jednego gniazda zerwał się ptak. Zobaczyłem kilkoro piskląt. Ukląkłem, by je obejrzeć, ale gdy schyliłem się nad gniazdem, okazało się puste, a przecież widziałem, że żadne pisklę nie uciekło. „Porażony” tym zjawiskiem, klęczałem, rozmyślając nad cudownym zniknięciem tylu ptaszków, i to w mgnieniu oka. Było w tym coś niewiarygodnego. Chyba zapadły się w ziemię, może mają jakieś urządzenie. W gnieździe na dnie wśród puchu, jakim było wysłane, widniały jedynie korzonki wrzosów. Gdy przyłożyłem do nich rękę, poczułem ciepło i wówczas zrozumiałem, że to leżą na plecach pisklęta, a te korzonki wrzosów to ich nóżki. Ten wypadek stał się dla mnie przełomowy — w pewnym sensie — zmienił bowiem moje podejście do obserwowanych na wrzosowiskach ptaków i zajęcy.
Zrozumiałem, że wtargnąłem do cudzego domu, wystraszyłem matkę i małe pisklęta. Chcąc z nimi współżyć, nie należy interesować się ich sprawami, podobnie jak życiem sąsiadów na klatce schodowej. W jaki sposób? Już dawno byłem przekonany, że myśl jest stokroć mocniejsza od tak zwanego czynu. Przenika szybciej i nie zna przeszkód. Wysnułem wniosek, że chodząc po wrzosowiskach, nie należy myśleć o ich mieszkańcach. Jeśli prawidłowo rozumuję, to gdy będę stosował ten system, przestaną się mnie bać.
Wędrując teraz tygodniami, nawet pozostając przez dwa tygodnie we wrzosowiskach, usiłowałem nie tylko nie myśleć o ich mieszkańcach, lecz nawet na nich nie patrzeć. Bardzo szybko przekonałem się, że miałem słuszność. Ptaki przestały uciekać na mój widok, pomimo że Szkoci polują zarówno na te czerwone cietrzewie, jak i na zające.
Pewnego dnia, który zaliczyłbym do największych w moim życiu, siedząc na głazie wśród wrzosów, spostrzegłem koło siebie w odległości dwóch metrów zajęczycę z małym, baraszkującą i nie zwracającą na mnie uwagi. Po kilkunastu minutach zjawił się zając. Moje zdumienie nie miało granic w momencie, gdy zajęczyca podbiegła do niego i zaczęła go bić po pyszczku łapkami. Ponieważ usiłowałem o nich nie myśleć, by ich nie spłoszyć, więc nie wiem, co było przyczyną spoliczkowania małżonka czy może nieoczekiwanego adoratora. To zaobserwowane wydarzenie uznałem za efekt metody niewtrącania się myślami w życie otoczenia i niedociekania przyczyn objawów radości i smutku. Nie mam przy tym wątpliwości, że zajęczyca przyszła „pochwalić się” przede mną swoim małym. Co znaczyła późniejsza scena — nie wiem. Uznałem to za zdany egzamin ze sztuki współżycia z bliźnimi. Dzięki ćwiczeniom hatha-jogi po ośmiu miesiącach zasnąłem (ściślej: po jedenastu, jeśli dodać trzy bezsenne miesiące w szpitalu). Potem stanąłem przed komisją, zrzekłem się dożywotniej renty i wróciłem do Londynu.
***
Odmienne od zagranicznych było „dokowanie” w kraju. Znalazłem się w „suchym doku” w Gdańsku przy ulicy Dębinki 7, wprowadzony tam w pierwszych dniach lipca. Mój „dok” okazał się krótki. Była to zapasowa leżanka z dyżurki. Leżałem, starając się zmniejszyć swój kadłub, ale i tak znaczna jego część zawisła w powietrzu. Dostawiono dwa krzesła, by zapewnić prawidłową pozycję dla mojej osoby.
Najbliższy sąsiad na sali, spoczywający we właściwym leżu, okazał się szwoleżerem rodem z Wilna, a w dodatku „średniego wzrostu”, więc ustąpił mi swego miejsca, uznawszy, że na leżance w lipcowe upalne noce będzie mu znacznie mniej gorąco niż w łożu.
Następny dzień przyniósł dalsze pogłębienie znajomości ze szwoleżerem. W pewnym momencie, w bardzo serdecznej rozmowie, jakiej przysłuchiwało się — chcąc nie chcąc — liczne grono przyszłych sióstr, odbywających letnią praktykę, powiedziałem szwoleżerowi, że uczę astronawigacji. Słowo to okazało się dla mnie brzemienne w skutki z powodu swego brzmienia, przypominającego zupełnie inną „gałązkę wiedzy”.
Padłem ofiarą całkowitego nieporozumienia. Miłe uczennice szkół pielęgniarskich zrozumiały, że uczę…
astrologii i uznały mnie za „patentowanego znawcę” tego, co w gwiazdach pisane, dla którego czytanie z kart przyszłości każdego człowieka jest dziecinną igraszką, nie wymagającą najmniejszego wysiłku.
Jeszcze tego samego dnia po południu, gdy skończyły się zabiegi przy kadłubach, przyszła do mnie na salę jedna z uczennic z kartami w ręku i słowami na ustach, że muszę jej powróżyć. Roześmiałem się, zapewniając, że o wróżeniu z kart nie mam najmniejszego pojęcia i że nigdy w życiu nie wróżyłem.
Dziewczę nie uwierzyło w moje wyznanie. Jej wyraz twarzy świadczył, że uważa mnie za samoluba. Gorzej… za kapitana, który odmawia niesienia pomocy rozbitkom na morzu. A wiadomo, że żaden wiatr nie jest korzystny dla okrętu, który nie ma portu przeznaczenia.
Od tej rozmowy przy każdej sposobności, jak mierzenie temperatury, badanie pulsu, prześciełanie leża czy podawanie lekarstwa, patrzyła na mnie przez łzy. Gdy na trzeci dzień tej widocznej na jej twarzy męczarni wyszeptała łkając: „Pan musi mi powróżyć, bo ja nie wiem, co mam robić”, przypomniał mi się pewien Cygan, którego spotkałem w jednym z „suchych doków” w Anglii. Cygan brał do ręki talię kart, ale wcale z niej nie wróżył, tylko… ciskał ją w powietrze. Talia w postaci węża przelatywała nad podłogą kilkumetrową odległość, a następnie układała się na podłodze tak, że wyglądała, jakby nikt jej nie rozkładał. W tej chwili miałem wrażenie, że łatwiej by mi przyszło dokonać takiej sztuki, chociaż jej nigdy nie próbowałem, niż wystąpić w charakterze „fortune-tellera” (język angielski ma najbardziej trafne określenie, nasze polskie jasnowidz czy wróżbita to za mało), od którego wskazań zależeć będzie „nowy kurs”, na jaki się położy za moją radą rozbitek w osobie przyszłej siostry.
Sytuacja stawała się bez wyjścia, to znaczy widziałem się zmuszony do odegrania roli wróżbiarza, gorzej…
miałem dokonać czegoś w rodzaju trepanacji czaszki.
Szukając ratunku, myślami sięgnąłem w dalekie dzieciństwo, wyławiając ze wspomnień osobę ciotki Funi, która słynęła w rodzinie ze sztuki kładzenia kabał. Przedtem nim zapamiętałem z lekcji geografii pełną egzotycznego dla mnie uroku nazwę „Padekalela manch”*, utkwiło mi w pamięci powtarzane przez ciotkę Funię przed każdym rozłożeniem kart oświadczenie, że wróży, posługując się systemem Jusufa-Savanthi-Nandy, autentycznego, rodowitego Persa. Na gwałt usiłowałem teraz przypomnieć sobie, jakie wskazówki Jusuf-Savanthi-Nanda przekazywał ustami ciotki Funi. Szło mi to opornie. Wiele razy od tamtych czasów przeszedłem kanał La Manche, ale nigdy się nie spotkałem z Jusufem-Savanthi-Nandą.
Jak przed skokiem głową do wody, nabrałem powietrza, ostrzegłem moją dręczycielkę, że wskazania Jusufa-Savanthi-Nandy, według którego odkryję jej tajemnice przy pomocy kart, mogą być dobre dla Persów, ale zgubne w skutkach dla Polki i że do Jusufa i tylko do Jusufa może mieć pretensje w wypadku, gdy obrana przez nią na podstawie jego wskazań droga okaże się dla niej zgubna. Tak rozpocząłem pierwszą w życiu operację trepanacji czaszki, pod którą mają miejsce wszystkie nasze tragedie, dramaty i radości nawet wtedy, gdy nasze ciało pozostaje w zupełnym bezruchu. Operację… mającą zmienić myśli i skierować „pacjentkę” na nową drogę życia. Amen.
Podobnie jak ciotka Funia — tak mi się przynajmniej wydawało — poprosiłem, by przetasowała przyniesione karty i położyła przed sobą, a potem zdjęła lewą ręką od serca do mnie. Gdy to uczyniła, wziąłem talię do ręki i rozłożyłem na chybił trafił. Z kolei postanowiłem ustalić jej osobę w jednej z dam. Patrząc na jej włosy, powiedziałem, że jest damą karo. A potem, nie znajdując innego wyjścia, zacząłem:
— Nad głową ma pani damę kierową. To osoba bardzo bliska dla pani. Jest pani od niej całkowicie zależna. To matka pani. Ma pani przez nią duże kłopoty — brnąłem, bojąc się spojrzeć w oczy operowanej przeze mnie dziewczyny. — Matka pani sprzyja wysokiemu urzędnikowi na stanowisku, którego pani nie lubi. Jest nim, jak pani widzi, król treflowy, inaczej żołędny (przypomniało mi się określenie ciotki Funi). Zapamiętałem z tamtego okresu, że żołędny, jak się u nas w oszmiańskim powiecie mówiło, jest „nie ażebyś”. „Operowanej” w sposób widoczny oddech się przyśpieszył, rumieńce wystąpiły na policzki.
Tak, tak. Dokładnie tak. Niech pan mówi dalej — wyszeptała.
Podniosło mnie to na duchu, niemniej jednak byłem szczęśliwy, że nikt się nie przysłuchuje mojej improwizacji. — Serce pani jest skierowane do młodego człowieka, bardzo miłego i szlachetnego. — (Wydawało mi się, że kiery, mające symbol serca, muszą być wyrazicielami wszystkiego co dobre). —Ten młody człowiek ma trudności, ale jest bardzo pani wzajemny…
— Tak, tak — szepnęła dziewczyna. — On na pewno mnie kocha…
— Ale przeciwna temu jest i nie chce do małżeństwa dopuścić jakaś pani, zła i przewrotna, mówiąca oszczerstwa. Dama treflowa, inaczej żołędna…
— Tak, tak. Teraz rozumiem. To …ączkowska — znów szeptem powiedziała dziewczyna.
— To co ona mówi, ma doprowadzić was, panią i chłopaka, do kłótni. Widzi pani tę dziesiątkę treflową…
— Domyślałam się tego, domyślałam — szeptała, rozpromieniona, moja więcej niż wdzięczna słuchaczka z rozpłataną przeze mnie czaszką.
— Ale niech się pani nie martwi, po pani stronie stoi przy prawej ręce starszy pan. Ten król kierowy — pokazałem palcem.
— To tatuś. Tatuś mnie zawsze ratuje i stoi po mojej stronie! — zawołała radośnie.
— Przychylne są dla pani również inne osoby. Oto król karo. — (Szczęśliwie dla mnie moja „pacjentka” rozpoznała w nim brata swojej matki). — U nich może pani szukać rady i pomocy — powiedziałem, zwalając tym część odpowiedzialności z siebie na barki dwóch królów. — Mają dla pani otwarte serca. Widzi pani: za nimi dziesiątka i dziewiątka kierowa. Same serca. A więc wszystko skończy się dobrze.
— Panie! — zawołała dziewczyna. — Jak pan mógł mnie przez tyle dni męczyć i trzymać w niepewności! Teraz dzięki panu wiem wszystko i wiem, co robić. Ach, jaka jestem szczęśliwa!
Słysząc to, zdrętwiałem, przerażony tym, co naopowiadałem dziewczynie. Co ona teraz powie tej pani …ączkowskiej? Będzie awantura. Poślubi waleta kierowego, którego nie znam. A może ten urzędnik na stanowisku, ten król…, pomimo że żołędny, jest wartościowym człowiekiem? Zdruzgotany tymi myślami, zasnąłem.
Jak długo spałem, nie wiem. Obudziłem się, ponieważ poczułem, że jest mi w łóżku za ciasno. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem na swym łóżku chyba z pół kursu przyszłych sióstr. Więcej ich już zmieścić się nie mogło. Pozostałe siedziały na sąsiednich łóżkach, a wszystkie grzecznie i pilnie czekały na moment, w którym otworzę oczy.
Większość tych dziewczynek trzymała przygotowane do wróżenia własne karty. Na ten widok zrobiło mi się słabo.
Zrozumiałem, że nie mam w „doku” przy ulicy Dębinki 7 racji bytu. Po tak udanej premierze wieszczenia nie zdołam przecież przekonać tych wszystkich sióstr, że o wróżeniu nie mam pojęcia i że „wielka improwizacja”, do której siłą zostałem zmuszony, była oparta na kilku zdaniach ciotki Funi, usłyszanych i zapamiętanych z dzieciństwa.
Najbliżej siedzące przy mnie dziewczę, „czarne jak noc”, określając słowami piosenki, wyciągnęło rękę z kartami i oznajmiło, że jest pierwsze w kolejności do wróżenia.
Zdałem sobie sprawę, że bezustanne powtarzanie przy wszystkich tych samych zwrotów zostanie poczytane za jawne wyśmiewanie się i akt złej woli z mej strony. Nagły atak boleści nie rozwiązywał sprawy. Po wyrazie twarzy każdej z dziewczynek poznałem, że nie ustąpią. Należało natomiast na coś się zdecydować. Ale na co? Licząc bardzo szybko, naliczyłem kilkanaście przyszłych „pacjentek”. Nie mogłem narazić się od razu takiej liczbie kobiet. Ale jak zachować chociaż pozory, że z nich nie żartuję?
Dwie dziennie — pomyślałem. — Około dziesięciu dni — rozumowałem arytmetycznie i logicznie — zajmie mi ta przerażająca czynność. Parędziesiąt „seansów”. To słowo jakoś najlepiej pasowało do czegoś o posmaku „nie z tej ziemi”, czego w żadnym wypadku nie mogłem brać na serio. Nie było bowiem ani wróżbiarstwem, ani przepowiadaniem przyszłej fortuny, a już najmniej „drogowskazaniem”. Jedynym wyjściem obronną ręką z tego wymuszonego na mnie żartu była rozmowa z każdą „pacjentką” z osobna. Rozpocząłem układy.
— Proszę miłych pań — powiedziałem — mogą zaistnieć sprawy bardzo osobiste, przeznaczone tylko i wyłącznie dla osoby zainteresowanej. Czy panie życzą sobie, żebym o wszystkim mówił w obecności innych? Chóralne „nieee” wróciło mi równowagę i postawiło na nogi.
— W takim razie umówmy się — zaproponowałem. — Codziennie dwie panie, które będą wolne od zajęć, przyjdą tu do mnie na salę.
— Ach, jaki pan miły! — zapadł wyrok. Odtąd miał być ze mnie zawodowy fortune-teller.
Byłem już nim dwa tygodnie, bo licząc pośpiesznie, nie policzyłem tych przyszłych sióstr, których nie było na sali, i nie przeszło mi przez myśl, że będą przychodziły nie tylko przyszłe siostry, ale i aktualne z innych pawilonów, a w dnie dla odwiedzających — krewne lub znajome sióstr, przebrane w ich stroje. W niedzielę też nie miałem wypoczynku. Liczba dwóch osób dziennie była najbardziej niedorzeczna, jaką mogłem wymyślić.
Zaczęło ich przychodzić znacznie więcej. Za to po pewnym czasie o przyszłości moich „pacjentek” mówiłem już więcej niż płynnie. Znałem wady i zalety królów, dam i waletów, jak gdyby to była moja najbliższa rodzina, z którą nigdy się nie rozstawałem. Żonglowałem znaczeniem asów, dziesiątek i dziewiątek bez namyślania się i zająknienia. Powoli stawałem się ciotką Funią, potem ją przerosłem. Dodatkowo zacząłem czerpać natchnienie z wyglądu swych klientek, z ich zachowania, mimiki, gestów. Łączyło się to jednak z koniecznością błyskawicznej orientacji i decyzji.
O ile „seanse” z przyszłymi siostrami były niezbyt męczące, o tyle siostry starsze, udające przyszłe, nie dawały się zbyć ogólnikami. Dociekliwe, drobiazgowe, wymagały ścisłych wskazówek i ujawnienia tajemniczych osób. Nieznany brunet musiał być przeze mnie tak opisany, by „pacjentka” nie pomyliła brunetów, których miała na myśli. Żądały nawet ustalenia wysokości zarobków pana na stanowisku. Jeśli była w mych przewidywaniach wzmianka o liście, koniecznie chciały wiedzieć, od kogo mogą oczekiwać tego listu. Pod takim naciskiem bez własnej woli zacząłem się przeistaczać z cioci Funi w Pytię i, podobnie jak ona, stałem się prawie nieomylny.
Wysiłek twórczy, związany z jasnowidzeniem przyszłości tylu kobiet, których liczba wcale nie malała, a czas zaspokojenia ich ciekawości się nie zmniejszał — sprawił, że zacząłem się czuć zmęczony pracą przepowiadacza, a rzecz w tym najniebezpieczniejsza, że sam zacząłem wierzyć w to, co mówiłem. Wielkie serce pani doktor Jadwigi Titz-Kosko, dzięki któremu znalazłem się w tym „suchym doku” i pod którego byłem opieką, zdecydowało, że aby przetrwać w nowym „suchym doku”, gdzie będą musieli mi otworzyć „poszycie”, konieczny jest wyjazd w góry, dla nabrania czerwonych ciałek krwi, w przewidywaniu wielkiego ich ubytku.
Z piosenką na ustach „Hej, idę w las…” opuściłem „suchy dok” przy ulicy Dębinki 7 w Gdańsku, ale od tego czasu po dzień dzisiejszy, gdy zobaczę rozłożone do gry karty, mimo woli unikam wzroku króla treflowego. Tłumy innych królów nie robią na mnie wrażenia, tylko ten jeden, żołędny — jako pierworodny.
***
Odmienny od innych „suchych doków” był „dok rycerski” w Oliwie przy ulicy Kartuskiej. Może dlatego, że „dokowano” w nim jednostki młode, które na skutek nagłych kolizji znalazły się w sytuacji wymagającej natychmiastowego remontu.
Słowa piosenki: „Żołnierz biedny to nie wstyd, żołnierze nie bogaci” — były dewizą tego „rycerskiego doku”, w którym żadna z sióstr nie przyjęła nigdy nawet cukierka, jako wyrazu wdzięczności za doznaną od niej pomoc czy grzeczność. Myślę, że był to wpływ tutejszej „matron” — pani Ireny Rusak, która nie miała w sobie nic z chłodnej angielskiej wyniosłości, za to wiele, bardzo wiele serdecznej troskliwości dla każdego, kto znalazł się w tym „doku”. Przeważali tu marynarze. Wydawało się, że niesienie pomocy każdemu nowo przybyłemu „rozbitkowi” należało do obowiązków tych, którzy już tu się zadomowili. Nie trzeba było nadawać nawet SOS, bo ci, co już pierwej nabrali doświadczenia, wiedzieli dokładnie, jak i w czym mogą być pomocni — niosąc tę pomoc szybko i starannie.
Otwarcia mego „poszycia” dokonał chirurg Lechosław Zieliński. Przemiły ten lekarz z czarującym uśmiechem twierdził, że będzie to zabieg kosmetyczny. W lśniącym, wiszącym nad stołem operacyjnym olbrzymim reflektorze lampy widziałem doskonale, co posiadam wewnątrz.
Mój puls i głowa oddane były pod opiekę dwom lekarzom — paniom. Jedna z nich była moją dobrą znajomą, kiedyś przetańczyłem na jej imieninach całą noc. Nie wypadało mi więc przy paniach krzyczeć, nawet syczeć, pomimo że przez dwie godziny cały zabieg odbywał się — mógłbym przysiąc — bez znieczulenia, jak na okrętach za czasów Nelsona. Doszedłem przy tym do przekonania, że doktor Zieliński bierze mnie, jeśli nie za Kajusa Mucjusza Scewolę, dobrowolnie wkładającego prawicę do żaru — na znak pogardy dla bólu — to przynajmniej za Horacjusza Nelsona, który siedząc w łodzi z przestrzeloną nad łokciem kością, rozkazał najpierw udać się na ratunek tonących, zamiast jak najszybciej dostarczyć swą rękę do ucięcia chirurgowi. Następnego dnia, gdy sam przed sobą udawałem konającego z bólu i takie wrażenie robiłem na wszystkich z mojej sali, odwiedził mnie doktor Lechosław Zieliński i… zaprosił na krótki spacer po korytarzu. W pierwszej chwili myślałem, że żartuje, by mi dodać otuchy. Gdy jednak powtórzył swą propozycję, uznałem, że jest bezlitosny. Przestałem myśleć i wstałem. Doktor ujął mnie pod rękę i ku zdumieniu obecnych na sali, wyprowadził na korytarz. Prawą ręką wsparty na doktorze, lewą szukałem zmiłowania na ścianie. Był to najdłuższy rejs w moim życiu. No, wspaniale — usłyszałem — nie będzie żadnych komplikacji.
Pochwała doktora wprawiła mnie w dumę. Czułem się w tej chwili prawie jak Horacjusz Nelson, który gdy łódź wreszcie dobiła do burty okrętu, nie czekał na spuszczenie hamaka, tylko z pomocą lewej ręki i nóg sam o własnych siłach wspiął się po linie, dostał na pokład okrętu i zarządził amputację swej przestrzelonej prawej ręki. Myśląc o tym, podziękowałem doktorowi za ofiarowany mi czas oraz troskliwość i z pogardą dla bólu Mucjusza Scewoli zapewniłem doktora, że potrafię już o własnych siłach wrócić na swe leże.
Rzeczywiście czuje się pan tak dobrze? — upewnił się doktor.
— Ależ tak — potwierdziłem — czuję się znakomicie.
Uspokojony moim zapewnieniem, doktor natychmiast zniknął, a ja usiłowałem w dalszym ciągu naśladować Horacjusza Nelsona.
Gdy to się działo, przyjechał do szpitala, by mnie odwiedzić, mój przyjaciel Słowak, kapitan żeglugi wielkiej Franciszek Hruszka, były uczeń Szkoły Morskiej w Gdyni, z którym stale korespondowałem. W jego relacji, pisanej w języku czeskim, a w moim dowolnym przekładzie, sprawa przedstawiała się następująco:
Dyżurna młoda lekarka nawlokła na mnie swój własny fartuch i powiodła mnie do pacjenta, kapitana Borchardta. Po drodze uświadomiła mnie, że kapitan jest po ciężkiej operacji, że nie będę mógł z nim rozmawiać, a tylko trochę pogawędzić. Po sześciu latach niewidzenia bardzo chciałem przynajmniej zobaczyć swego nauczyciela. Lekarka zamknęła za sobą drzwi, by stwierdzić, jaki jest stan pacjenta. Gdy się zjawiła z powrotem, zauważyłem na jej twarzy wielkie zaniepokojenie. Podeszła szybko do drugich drzwi, znów wróciła. W jej oczach rosła panika.
Spostrzegła dyżurną siostrę i spytała ją o kapitana. Zniknięcie kapitana poraziło tę siostrę.
Już godzinę szukaliśmy po całym szpitalnym budynku — kapitan jakby w ziemię zapadł. Jeden wojak poradził nam zajrzeć do kostnicy. Ale mnie przyszła naraz dziwna myśl. Zapytałem lekarkę, czy w tutejszym parku jest jakaś odosobniona, przez nikogo nie odwiedzana ławeczka.
Lekarka popatrzyła na mnie i nic nie odpowiedziała, ale widziałem po jej oczach, że według niej jednak logiczniej byłoby szukać pacjenta po ciężkiej operacji w kostnicy niż na samotnej ławeczce w nie uczęszczanych zakamarkach parku. Gdy nasze poszukiwania w kostnicy okazały się bezowocne, lekarka zgodziła się pójść ze mną do parku. W najbardziej zacisznej jego części na niewielkiej ławeczce zobaczyliśmy dwóch mężczyzn żywo gestykulujących. Jednym z nich był ten, którego przed chwilą szukaliśmy w kostnicy.
Nie silę się na opisywanie radości ze spotkania. Całe ciężkie brzemię odpowiedzialności za serdeczny niepokój pani doktor przytomnie złożyłem na barki doktora Zielińskiego. A mój uczeń i przyjaciel w jednej osobie stwierdził naocznie, słuchając o Mucjuszu Scewoli, Lechosławie Zielińskim i Horacjuszu Nelsonie, że w codziennym życiu zaraźliwe są nie tylko złe przykłady, ale i dobre.
Była środa. Leżąc w tym „suchym doku” i zrastając się jak mogłem najszybciej, by wrócić zdrowy do Szkoły Rybołówstwa Morskiego, w której uczyłem astronawigacji, rozmyślałem, że w szkole jest właśnie dzień wyjściowy, ale nie jest to dzień przyjęć w szpitalu. Po południu przyszedł jeden z marynarzy pełniących służbę przy bramie szpitalnej i powiedział, żebym wyjrzał przez okno wychodzące na dziedziniec koło bramy. Posłusznie poszedłem za marynarzem i gdy zbliżyłem się do okna, zobaczyłem wyrównany szereg uczniów Szkoły Rybołówstwa Morskiego pod olbrzymim transparentem z napisem w języku angielskim, który w przekładzie polskim traci na bezpośredniości:
Życzymy Panu szybkiego wyzdrowienia. Boże, zbaw kapitana Borchardta dla kursu III B nawigacyjnego.
***
„Dokowanie” w Gdańsku przy Śluzie było jednym z najtrudniejszych. Otwarcie „poszycia”, wyjęcie i przegląd „motorów pomocniczych”. Jedną nogą znalazłem się „dalej niż daleko”, myślami jeszcze dalej. Na szczęście w tym „doku” nie było profesora, lekarzy, sióstr — były same serca. W tym „doku” nie było też cierpień psychicznych. Fizyczne — jako naturalne — się nie liczyły.
Zrywanie „poszycia” i przegląd „maszyn” odbyły się bez mego udziału. Zostałem wysłany do krainy snów, a gdy z niej powróciłem, zobaczyłem nad sobą serdecznie uśmiechniętą twarz profesora Zdzisława Kieturakisa. Potem znów ogarnęła mnie ciemność.
Leżałem na sali tuż przy generalnej remontowni „kadłubów”. Czasu jeszcze nie umiałem liczyć — zdawałem sobie tylko sprawę, że siedząca cały czas obok mnie siostra wlewa mi co jakąś chwilę odrobinę płynu do ust. Powoli zacząłem widzieć: duża sala, półmrok… Naraz w polu mego widzenia zamajaczyła dobrze mi znana od lat gimnazjalnych sylwetka „Kilometra”, czyli doktora Wacława Korabiewicza, który otrzymał swe przezwisko z powodu dwumetrowego wzrostu. Przeraziłem się, że mam „widzenia”. „Przedtem” podobno zawsze się ma „widzenie” osób, z którymi w sposób szczególnie mocny złączył nas los.
Mnie i Kilometra los nie tylko złączył, ale i związał. Najpierw wspólna nauka w gimnazjum w Wilnie. Potem wspólna „odprawa”, jaką nas potraktował inspektor Szkoły Morskiej w Tczewie, Gustaw Kański, gdy okazaliśmy niezłomną chęć dostania się na morze. Był to bowiem okres, kiedy nawet ci, którzy rozumieli konieczność i potrzebę budowy floty, musieli — w myśl zarządzenia najwyższych czynników, z premierem na czele — zgadzać się z likwidacją szkoły, jako bezsensowną mrzonką o budowie Polskiej Marynarki Handlowej. Inspektor poradził nam wówczas, żebyśmy nie tracili czasu i skończyli medycynę, a potem wyruszyli na morze jako lekarze okrętowi. Wacek posłuchał, ja nie. Po roku studiowania prawa dostałem się do Szkoły Morskiej w Tczewie „na siłę”, bo aż z protekcją Gabriela Chrzanowskiego. Z Wackiem spotkaliśmy się i pływaliśmy na „Darze Pomorza”, a potem, znów razem, na m.s. „Piłsudski” — do chwili zatopienia.
„Widzenie” majaczące w drzwiach sali nie znikało. Przeciwnie — rysowało się coraz wyraziściej, aż znalazło się przy mnie. Kilometr przyglądał mi się milcząco i naraz ryknął na całą salę:
— Stary, nie umieraj!
Trudno było odmówić Kilometrowi, który fatygował się aż z Warszawy, żeby mi powiedzieć te trzy słowa.
***
Tym razem, opuszczając „suchy dok”, zamiast do sanatorium, udałem się na zaproszenie znajomych do ich letniego domku pod Gdańskiem nad rzeką Radunią. Z okna widać było urwisty brzeg rzeki porośnięty w dole trzcinami oraz odcinek wody z pływającymi łabędziami, perkozami, dzikimi kaczkami i kurkami wodnymi. W tym niezwykłym zakątku poznałem nieco odmienny zespół stworzeń niż w Szkocji, gdy się tam udałem z angielskiego „doku”.
„Jeśli bijącemu cię wypadnie kij z dłoni, schyl się i podaj mu go bez szemrania, bo szlachetny, padając pod ciosami złych, naśladować powinien drzewo sandałowe, które przepaja wonią powalającą je siekierę”. Myśl ta, zrodzona w Indiach w okresie od XII do III w p.n.e., jest pierwszą ze znanych nam najszlachetniejszych zasad etyki, jaką stworzyła ludzkość i jaką wyznawano i wprowadzano w życie. Wypłynęła z ludzkiego serca w sposób naturalny. Dziś po tylu wiekach zdobyczy i doświadczeń stoimy w miejscu pod względem etycznym. Tylko wyjątki osiągają postęp w dziedzinie etyki. Uważamy ich za błogosławionych lub świętych, więc chyba zasługuje na chwilę uwagi jeden z wyjątków, choć nie należy do rodzaju ludzkiego. Jest małym, jedenastomiesięcznym kotkiem, ubranym w czarny strój wieczorowy z białą muszką, zamiast krawata, z jednym białym pantofelkiem na nodze. Nie można powiedzieć: „Na tylnej łapie”, bo Maciuś — tak nazwano małego kotka — ze sposobu bycia i zachowania był prawdopodobnie wcieleniem kogoś, kto był lub będzie osobą szlachetną, łagodną i mądrą. Rozumiejącą innych, z olbrzymią dla nich tolerancją.
Gdyby miał inną postać, byłby prawdopodobnie podróżnikiem, odkrywcą lub wynalazcą i jednocześnie wspaniałym obserwatorem życia, wierzącym w bohaterstwo i zwycięstwo dobra nad złem, sam dając temu przykład własnym poświęceniem. Gotowy do najwyższych ofiar, ale niewymagający od otoczenia uznania. Znający swą wartość i siłę swej mądrości i nie ulegający wpływom środowiska. Nie śpieszył się z obdarowywaniem kogoś swą przyjaźnią ani z jej przyjmowaniem. Cechowały go wrodzony wdzięk, wytworność i godność osobista. Interesował się życiem innych, muzyką i telewizją.
Od momentu przybycia ze swoją siostrą Mizią do swego przyszłego domu, usłyszał po wyjściu z koszyczka, w którym przyjechał, „grzmoty” nieprzyjemnych słów pod adresem własnym i siostry. Czy je rozumiał? Grzmiał na małe kotki olbrzym z wielkiej przełęczy górskiej Świętego Bernarda: „Hau! hau! Wy takie owakie kociaki. Po coście tu przybyły? Nie zniosę was w moim domu. Wami się będą zajmowali, a nie mną. Moje mleko mi będziecie wypijały. Ja was nie zniosę w moim domu. Uciekajcie, dopóki jesteście całe. Żeby was oczy moje nie widziały, bo nie ręczę za siebie. Hau! hau! ”
Tak powitał rodzeństwo w swym domu pies bernardyn wabiący się Kuba. Uosobienie siły fizycznej i zręczności. Nie idealista i nie marzyciel. Praktyczny konserwatysta. Wpadający w szał, gdy ktoś wkraczał w jego prawa własności lub zagrażał bezpieczeństwu tych, za których czuł się odpowiedzialny. Wiedział wszystko doskonale, co się w domu dzieje, i rozumiał dokładnie, co się do niego mówi. Nikt Kubusiowi niczego nie narzucał, wszelka „tresura psia” była mu zupełnie obca. Rozumiał z tej dziedziny tylko jedno zdanie: „Nie wolno”. Bo w tym domu — który uważał za swój — jego „ ja”, ze śniegów przełęczy Świętego Bernarda, szanowano jak każde własne domowników. Tym samym szacunkiem zostały obdarzone „ja” przybyłego rodzeństwa. Za swe czyny wspomniana trójka ponosiła pełną odpowiedzialność. Słyszane przez nie „nie wolno” było cierpliwie powtarzane aż do zrozumienia go przez każde z osobna, bez cienia bojaźni przed karą, której nie były świadome.
Kubuś — gdy poczuł się panem domu jako Kuba — potrafił udawać, że nie rozumie, co się do niego mówi. Jako Kubuś, wymyślił sposób wymuszania posłuchu dla siebie, odmawiając przyjmowania posiłków. Dawał się przebłagać, jeśli karmiono go łyżeczką, i Kuba to odziedziczył po Kubusiu. Już Kubuś doskonale rozumiał, co oznacza słowo „nasze”, ale Kuba, gdy go chciano przekonać, mówiąc: „Kubusiu, to są nasze kotki”, w niemej rozpaczy mało nie wziął się łapami za głowę, bezsilną złożył na tapczanie i wpatrując się uporczywie w podłogę, oddał się rozmyślaniom. Do kogo ta mowa? I po co ? Czy to ja nie wiem, co to są koty? Doskonale pamiętam tego małego kociaka z dołu. O jedno piętro. Był nawet większy od tych przybłędów. Pani Starsza zostawiała drzwi otwarte na łańcuchu, by ten głodomór mógł przyjść i wypić mleko ze spodka postawionego koło drzwi. Moje mleko. Ale niech tam. Nie dawali mu mleka w jego domu, więc przychodził i spijał moje. Raz wypił aż pięć porcji i gdy znów przyszedł, oznajmiłem Pani Starszej, że znów jest. Pani powiedziała, że dosyć, bo się rozchoruje. Wówczas wziąłem kawałek mięsa z własnej misy i zaniosłem, i położyłem mu do spodka. Ale już go nie było i więcej nie przyszedł. Pewnie się rozchorował. Bo nigdy tyle mleka nie pił. A teraz te dwa smoki przybyły do wypijania mleka, które ja tak bardzo lubię. Co tu mnie wmawiać: „Nasze kotki”. Wcale nie moje i wcale ich nie chcę widzieć. No, ja im pokażę, jeśli tylko zostaną. Po tylu moich zasługach obdarzyli mnie „moimi kotkami”.
Był kiedyś ogromny, wspaniały śnieg. Bawiliśmy się w nim z Panem do zmierzchu. Gdy wracaliśmy do domu, okazało się, że Pan zgubił w śniegu zegarek. Podobno bardzo dobry zegarek. I zaraz do mnie: „Kubusiu, Kubusiu, szukaj zegarka. Szukaj!” Musiałem przeryć śnieg we wszystkich miejscach, gdzieśmy się bawili. Szukałem tak długo, aż znalazłem. Byłem wtedy: „Mądry Kubuś, mądry Kubuś”. Za to teraz: „Kubusiu, to nasze kotki”.
Ale oni przecież sami czasem nie wiedzą, czego ode mnie chcą. Wówczas nad rzeczką w lesie zobaczyłem, jak po drugiej stronie tej rzeczki koło namiotu jakaś pani biła małe dziecko i to dziecko płakało. Natychmiast przepłynąłem na drugą stronę i usiadłem pod namiotem. Ta pani bardzo się przestraszyła, chociaż ja jej nic nie zrobiłem, tylko powarczałem, że nie wolno bić dzieci.
To dziecko wcale się mnie nie bało. Wiedziało, że je obroniłem. Więc pozwoliłem mu mnie dotykać. Ale zaraz przybiegł mój Pan i zaczął wołać: „Kuba, nie wolno! Kuba, nie wolno! ”
Co nie wolno? A czy wolno bić dzieci? Trudno czasem ludzi zrozumieć. Albo ten pan, którego nazywają listonoszem, z taką dużą torbą. Ja nie lubię obcych ludzi z takimi torbami. Ale Pani Starsza zawsze z nim rozmawia, a ja tego nie lubię. Raz gdy rozmawiał z Panią Starszą i zbliżył do niej taki patyk, który trzymał w ręku (nazywają go „ołówek”), to przytrzymałem jego rękę zębami. Czekałem, że Pani mnie pochwali, a on zacznie krzyczeć. Tymczasem Pani zaczęła krzyczeć: „Kuba , nie wolno!”, a on wcale się nie przestraszył, tylko powiedział: „Ale mądry pies… Ale mądry pies…” Kto tu naprawdę mądry?
Kiedyś, było już ciemno, poszliśmy z Panem po gazety, a trzech dryblasów, którzy mnie nie widzieli, rzucili się na Pana. Żaden z nich nie zdążył nawet go dotknąć. Wszyscy trzej leżeli na ziemi jęcząc: „Zabierz pan psa! Zabierz pan psa!” Wówczas w domu przez wiele dni mówiono: „Dobry Kubuś. Mądry Kubuś”. A teraz: „Nasze kotki… ”
Ale ten głupi wilk z przeciwka, z sąsiedniego domu, gdy go nie widziałem, skoczył na mnie. Ugryzł i uciekł. A przecież nigdy go nie ruszyłem. Gdy spotkałem go na ulicy, chciałem nauczyć, że tak nie wolno. Był w kagańcu, więc tylko przydusiłem go trochę przednimi łapami i dałem spokój. Ależ mnie wówczas chwalili: „Ach, jaki ten Kubuś rycerski…” No ale te kotki kagańców nie mają. Niech mnie się tylko który nawinie. Poszukają ich jeszcze, jak tego budzika, co mi go kiedyś odebrali. Wszyscy w domu mają takie budziki koło tapczanów. Budziki bardzo mi się podobają. Lubię słuchać, gdy mówią: tik-tak, tik-tak. Któregoś dnia zabrałem budzik Pani Starszej do swego legowiska. Przyłożyłem ucho do niego i słuchałem. To było bardzo przyjemne. Ale od razu wszyscy do mnie: „Kubusiu, nie widziałeś budzika? Szukaj budzika”. Udawałem, że nie wiem, co to w ogóle jest budzik. Jednakże Pani Starsza zupełnie nie mogła się uspokoić. Bez przerwy szukała go po całym domu. Schowałem go lepiej pod uchem i przysłoniłem łapą. To moje udawanie, że nie wiem, o co chodzi, i to, że nie chciałem szukać, wzbudziło w Pani Starszej podejrzenie co do mnie. Pani Starsza odkryła budzik pod moim uchem i odtąd się zaczęło: „Kuba, nie wolno. Kuba, nie wolno”. A teraz: „Kubusiu, to nasze kotki”. Położę sobie kotki pod głowę, to ich poszukają.
Od przybycia kotków mijały dnie, tygodnie, miesiące. Kuba był nieprzejednany.
Co to za życie — rozmyślał. — Koty mają prawo chodzić po tapczanie, po którym mnie chodzić nie wolno, a jeszcze wyprawiają mnie do przedpokoju, żebym z tego powodu nie szczekał. Okropne kociaki. Ta szara, gdy leżę koło szafy, to włazi pod nią i bawi się moim ogonem. Wie, że jej tam nie dosięgnę. Udaję, że wcale tej zabawy nie czuję i że nic o niej nie wiem. Ale najwięcej drażni mnie ten czarny, w jednym białym pantofelku, bo gdy się myje, to według mnie udaje mycie, przecież widzę — ta szara myje się cała, a on tylko swe wąsy i ten biały pantofelek, bo z daleka wszyscy by widzieli, że jest nie umyty. Hultaj jest zawsze tam, gdzie się go wcale nie spodziewam. Wolno mu wszystko. Na stół co prawda nie wolno, ale poza tym wszystko wolno. Teraz w domu o nikim innym, tylko o tym czarnuchu: „Ach, jaki mądry, ach, jaki zabawny, ach, jaki wytworny”. Dlaczego? Bo nigdy nie usiądzie na nieświeżym lub wilgotnym piaseczku. Przybłędzie stale piaseczek zmieniają i suszą przedtem, nawet grzeją. „Taki mądry kotek. Maciuś jest cudowny”. Dlaczego? Bo jak z nim się bawią, to nigdy nie wypuszcza pazurków i nikogo jeszcze nie zadrapał. Mizia, owszem, drapie, ale Maciuś wie, co robi. Przez cały dzień niczego nie słyszę, jak tylko: „Maciuś, Maciusiowi, Maciusiem…” Maciuś wie, kto jest smutny i kogo trzeba właśnie rozweselić, ale nigdy do spółki z Mizią. Tylko wówczas, gdy ten ktoś jest sam. Bo Maciuś wie wszystko. Po jakimś czasie miałem już tego chwalenia przybłędów dosyć i któregoś dnia, gdy rozpoczęły się te chwalby naszych kotków, przestałem jeść i pić. Poskutkowało. Już przy mnie nie mówią o kotach i nie pieszczą ich. Wiem, że je gładzą, gdy ja nie widzę lub myślą, że nie widzę. A te pochwały kociaków kwituję szczekaniem. Samego zaś szczekania bardzo nie lubią. Wiem o tym doskonale.
Potrafiłem sobie zapewnić otrzymywanie jedzenia, zanim dostaną je kotki. Poza tym często trafia mi się mleko na deser, bo gdy już zjem swoje, a te „cudowne kotki” zostawią „na potem”, to zawsze im to zjadam.
W domu myśleli, że jeśli mnie zawiozą z kotami na wieś, to nie będę się tak na nie rzucał. Stało się odwrotnie. Właśnie jeszcze bardziej je „znielubiłem”. Na wsi więcej od tego czarnucha zaczęła mnie gniewać szara. Chodzi za wszystkimi, jak ja to robiłem. Krok w krok za Panią Młodszą lub za Panem. Do ogrodu, do lasu, na pole, nad rzeczkę. Pokochali ją za to jeszcze bardziej i posunęli się do tego, że ośmielili się ją nazwać koto-pies, myśląc, że ja tego nie rozumiem. Przybłędę kota nazwali psem. Dla odmiany czarny zaczął ginąć gdzieś na cały dzień. Cieszyłem się, że może nie trafi do domu z powrotem. Nic z tego. Na każde jedzenie i wieczorem na spanie wracał.
Wróciliśmy do domu. Życie stało się jeszcze bardziej nie do zniesienia. Na dywanotapczanie, na którym mam prawo leżeć w pokoju, teraz siedzą „nasze kotki” i przyglądają się temu, co pokazują w telewizji, słuchają tego, co mówią lub nadawanej muzyki. Mnie to wcale nie bawi. Czasami popatrzę uważniej, gdy zobaczę psa lub konia, a one, te przybłędy, godzinami oczu z obrazu nie spuszczają. Ten czarny udaje człowieka, staje na wyprężonych nogach i przednimi łapami usiłuje złapać poruszających się w telewizorze ludzi i zwierzęta. Któregoś dnia myślałem, że wszyscy oszaleją w domu z radości, gdy Maciuś zaczął łapać w telewizorze skaczącego po śniegu człowieka, którego nazywali Fortuna. Oczywiście że go nie złapał, ale nie mogłem już dłużej tego słuchać i sam wyszedłem z pokoju. Nie szczekając.
Najsmaczniejszą potrawą, jaką mi dają, jest olbrzymia kość wołowa. Jest to naprawdę coś pysznego. Kładę się ze swoją kością na moim legowisku w przedpokoju, bo w nim jest najzimniej, a mnie wszędzie za ciepło. Najpierw patrzę na tę kość. Potrącam nosem. Oblizuję. Przymykam oczy i warczę na wszelki wypadek, by nikt nie śmiał mi przeszkadzać. Nikt wtedy w domu nie ośmieli się do mnie podejść blisko, oprócz Pana. Ale niech wiedzą, że ja jestem panem domu. Koty też lubią przebywać w przedpokoju, na bardzo wysokim stole, skąd przyglądają mi się z góry.
Któregoś dnia ten czarny tak mi się nawinął, że jego połowa wraz z głową znalazła się w mojej paszczy. Nareszcie. Miałem go. Ach, jaki podniósł się krzyk: „Kuba, nie wolno! Kuba, nie wolno!” Miałem wielką ochotę przegryźć go na dwie części. Sam nie wiem, dlaczego go puściłem. Ale uciekał! Następnym razem go nie wypuszczę, a to z tego powodu, że przez te obrzydliwe koty muszę jeść surową rybę, za którą nie przepadam, a przybłędy szaleją. Gdy byłem sam w domu, nigdy surowej ryby nie jadałem, a teraz muszę, bo wymogłem, by to, co dają kotom, dawano najpierw mnie. Muszę udawać, że lubię rybę. Zjadam ją ze wstrętem. A każdy zjedzony kawałek podsyca moją nienawiść do kotów.
Znowu dostaliśmy rybę. Wziąłem ją do legowiska. Koty swoje porcje zabrały na swój stół w przedpokoju, pomimo że im tego niby nie wolno. Ale robią, co chcą. To mnie zgniewało. Trzymając rybę pomiędzy łapami, zacząłem warczeć tak głośno, jakbym trzymał swoją ulubioną kość. Pani Młodsza, która właśnie przechodziła przez przedpokój, słysząc moje warczenie, zatrzymała się, zdziwiona, że mi ta ryba tak bardzo się spodobała. Gdy to zobaczyłem, zacząłem już nie warczeć, lecz ryczeć. Naturalnie ze złości na koty, że muszę przez nich jeść rybę, i żeby te koty przestraszyć. Naraz! Nie wierzyłem własnym oczom… Ten czarny przybłęda zeskoczył ze stołu z rybą w zębach, podszedł do mnie i nim zorientowałem się, co zamierza, położył swoją rybkę koło mojej, a sam błyskawicznie skoczył znowu na stół. Pani ze zdumieniem przyglądała się w milczeniu czarnemu kotkowi i mnie. Mizia jadła spokojnie swą rybkę, a czarny wpatrywał się we mnie swymi zielonymi oczami, czekając prawdopodobnie, kiedy zjem jego porcję i przestanę ryczeć. Zaskoczony, bezwiednie przestałem warczeć. Ten kot odważył się podejść do mnie w takiej chwili! Oprócz Pana nikt nie ośmieliłby się podejść do mnie, uważanego wszędzie za władcę: na podwórku, na ulicy… wszędzie, gdzie się pokażę. Dla niego ta ryba — to jak dla mnie kość i oddał mi ją, myśląc, że mi tak bardzo smakuje. Nie mogłem tego zrozumieć. Wstałem ze swego legowiska i położyłem się pod drzwiami, zostawiając na swym posłaniu obie ryby.
Następnego dnia, gdy czarny czekał na rozpoczęcie telewizji, chciałem, żebyśmy się pobawili, ale uciekł na krzesło i pilnie mi się przyglądał. Myślał pewnie, że się poderwę i znów go złapię. Tego samego dnia wieczorem, gdy wbiegłem — idąc z Panią Młodszą — do przedpokoju, zobaczyłem czarnego śpiącego na moim posłaniu. Na coś podobnego nigdy się jeszcze nie odważył. Podszedłem do niego. Otworzył oczy. Patrzył na mnie bardzo uważnie, ale się nie ruszył. Nie drgnął nawet. Poszedłem do kuchni. Nie chciałem mu przeszkadzać.
***
„Dok” w Gdyni przy ulicy Migały 1. Dwuosobowe pomieszczenie na pierwszym piętrze z oknami nad szpitalną bramą. Mój nowy towarzysz boleści nie dawał na razie wielu oznak życia. Wyprowadzony przed chwilą z sali, gdzie go przepołowiono, by oczyścić „kotły” z nagromadzonych kamieni, dychał wielką liczbą sączków i drenów, pielęgnowany przez smutną panią. Po tygodniu dowiedziałem się, że jest jego córką, a on sam długie lata spędził w strasznych obozach zagłady.
Pierwsze wspólne obserwacje dotyczyły osoby pielęgniarza, który w naszej rutynie dnia odgrywał trudną do wytłumaczenia rolę. Szpitalny dzień zaczynał się o godzinie siódmej, wraz z wejściem bezpośrednich opiekunek, prześciełaniem leża, mierzeniem temperatury, pulsu i sprzątaniem. Ale my obaj na długo przed tą godziną usiłowaliśmy być, jak mówią Francuzi, „tiré à quatre épingles” („rozpięci na czterech szpilkach”), czyli zadbani. To francuskie określenie wyraża oczywiście osiągnięcie pod względem wyglądu zewnętrznego doskonałości i w zastosowaniu do nas było przesadne.
Po skończonych zabiegach przynoszono talerze i „biżuterię” w postaci łyżek, noży i widelców. A potem zjawiał się zaraz on, pielęgniarz, z maszyną do froterowania i doprowadzał i tak nieskalaną podłogę do nieskalania do kwadratu.
Od pierwszego dnia mego pobytu w tym „doku” mój wspólnik cierpień, widząc wchodzącego pielęgniarza, przybierał niesamowity wyraz twarzy, nazwałbym go „demonicznym”, jeśli twarz mego sąsiada w ogóle mogła być demoniczna. Pielęgniarzowi nie można było nic, ale to zupełnie nic zarzucić. Nie wadził nikomu, z wyjątkiem mego sąsiada.
Po paru dniach mój współcierpiętnik — obraziłbym go, gdybym powiedział o nim „starszy pan”, pomimo że był po siedemdziesiątce — zaczął poruszać się po tej naszej przestrzeni życiowej o kulach, brzęcząc doczepionymi do siebie drenami, sączkami i zbiorniczkami. Był dla mnie bohaterem. W podobnej sytuacji czułbym się jak orchidea na śniegu, a on krążył niestrudzenie między oknem i drzwiami, rozmowny, uśmiechnięty, uprzejmy dla wszystkich — z wyjątkiem pielęgniarza. Na jego widok twarz mu tężała w jakimś niesamowitym grymasie. Usiłowałem dociec przyczyny tego osobliwego zachowania. Myślałem, że może miał w którymś obozie zagłady podobnego do pielęgniarza kata.
Po jakimś czasie, gdy byliśmy już na przyjacielskiej stopie, z przeprosinami ośmieliłem się go ostrożnie badać, dlaczego od pierwszego dnia, jak go poznałem, patrzy na pielęgniarza tak, jak gdyby chciał się na niego rzucić. Mój kompan wydawał się zadowolony, że go o to zapytałem, uśmiechnął się z wyrozumiałością, pokiwał głową, a potem dosyć familiarnie powiedział:
— Przepraszam pana kapitana, ale z pana to dzieciak.
Zmieniłem się w znak zapytania i milczałem, zaskoczony, usiłując szukać powiązań „dzieciaka” z „dzieckiem”, którym mnie obdarzono kiedyś na „Darze Pomorza”, gdy siłą zmuszany do gry w brydża, kładłem nieodpowiednią kartę — a przecież nawet „dziecko” wiedziało, jaką należało położyć.
Po chwili mój „demon” powiedział chichocząc:
— Przecież pan sam rozumie, że nie mogę go zjeść.
Przed oczami stanął mi straszny obraz. Leżałem w jednym pokoju z człowiekiem, który prawdopodobnie oddawał się w obozie ludożerstwu, a teraz myśli, ba, nie tylko myśli, otwarcie mówi o tym i ma na to ochotę. Straszne! Na dodatek mówi o tym tak, jakby chodziło o zjedzenie kromki chleba z masłem, a nie o żywego, ubranego pielęgniarza.
Mój towarzysz widział, że jego słowa zrobiły na mnie silne wrażenie i jak gdyby czekał na dalszą reakcję czy wybuch z mej strony. A może myślał nad sposobem spreparowania pielęgniarza? Milcząc, przeżywałem jego odpowiedź, snując w wyobraźni straszne sceny z jego przeżyć w obozach śmierci. Zastanawiałem się, do czego można doprowadzić człowieka i jak długo może to w nim pozostać.
Tymczasem mój sąsiad chichocząc mówił dalej:
— Zdziwił się pan, panie kapitanie, dlaczego powiedziałem, że z pana to dzieciak. Ale jedynie dziecko nie wie, nie licząc oczywiście personelu tego szpitala, że jeśli się postawi przed człowiekiem talerze, łyżki i widelce, to na ten widok zaczynają się u niego wydzielać soki trawienne. Kto ma o tym wiedzieć, jak nie lekarze? I teraz zamiast śniadania, którego każdy z nas się spodziewa, zjawia się nienadający się do spożycia pielęgniarz z maszyną do froterowania, też niejadalną i w dodatku przeszkadzającą nawet myśleć o jedzeniu. Odetchnąłem, a mój „demon” od tego dnia nigdy więcej nie zmieniał swego uprzejmego wyrazu twarzy na widok niewinnego pielęgniarza. Nie miałem wątpliwości, że mój wspólnik od boleści od pierwszej chwili chciał sobie w ten sposób ulżyć na mnie.
Któregoś dnia po śniadaniu leżeliśmy z „ludożercą” (tak od tego żartu z pielęgniarzem nazywałem w myślach swego niezrównanego kompana) w oczekiwaniu na codzienną inspekcję, zwaną w gwarze szpitalnej „obchodem”. Obaj tego poranka nie mogliśmy w niczym doszukać się krzty humoru. Opanował mnie bezwład myśli i ciała. Nakryłem głowę kołdrą, usiłując w tym sztucznym zaciemnieniu znaleźć ucieczkę we śnie, ale usłyszałem szczęk klamki, drzwi do naszego pokoju gwałtownie się otworzyły i zadźwięczał znajomy pytający głos pani doktor: — Czy obchód był?
Mój sąsiad leżał bliżej drzwi. Uważałem, że zaszczyt odpowiedzi należy do niego. Wkrótce też usłyszałem:
— Nie, pani doktor, obchodu jeszcze nie było.
W dalszym ciągu usiłowałem zasnąć. Bezskutecznie. Po chwili znów drzwi się gwałtownie otworzyły, a w ślad za tym usłyszałem to samo pytanie:
— Czy obchód był?
— Nie, pani doktor. Nie było jeszcze obchodu — odpowiedział znów mój kompan.
Gdy udawałem sam przed sobą, że zasypiam, usłyszałem ponownie szelest otwieranych drzwi i to samo pytanie po raz trzeci wypowiedziane niespokojnym kobiecym głosem:
— Czy obchód był?
Uprzejmy mój „ludożerca” niestrudzenie, z hiszpańską niemal wytwornością, odpowiedział:
— Nie, proszę szanownej pani doktor, obchodu jeszcze nie było.
Podjąłem dalsze usiłowania, by zasnąć, nie zważając na ból. Przez wciąż naciągniętą na głowę kołdrę usłyszałem, jak mój sąsiad, brzęcząc sączkami i drenami, dźwiga się z leża, manewruje szczudłami, otwiera drzwi na korytarz.
Myślałem, że wyprowadza swój kadłub na próbny rejs po korytarzu. Ale nie. Zamknął drzwi, cofnął się do pokoju i wziął kurs na okno. Doszedł mnie szczęk klamki okiennej, szelest otwieranych okien, a po chwili rozległ się dramatyczny okrzyk mego wspólnika od boleści:
— Panie kapitanie, ratujmy się!
Z praktyki wiedziałem, że bardzo często ocalenie życia zależy od szybkości decyzji działania. Zrozumiałem, o co chodzi. Pali się korytarz szpitalny. Jedyna droga ratunku dla nas prowadzi przez okno. Widocznie stamtąd nadchodzi pomoc. Okno jest nad bramą. Skok na rozpostarte przez strażaków płótno niczym poważnym nie grozi. Ale w jaki sposób ustawić na oknie mego kompana, jeszcze nie całkiem zrośniętego? Sączki, dreny, szwy — wolałem o tym nie myśleć. Trzeba będzie czekać, aż strażacy podstawią drabinę. W pokoju na razie nie czuć dymu, a więc zanim spalą się drzwi, może zdążą przystawić drabinę i uratuję współtowarzysza od niebezpiecznego skoku. W okamgnienu te wszystkie problemy przemknęły przez mą głowę, zanim wydobyłem ją spod kołdry.
Nie zważając na ból, wyskoczyłem szybko z łóżka i podszedłem do okna, chcąc zobaczyć, czy już zaczęto organizować jakąś pomoc. Na ulicy dosłownie nie było nikogo. Tylko twardy, bezlitosny asfalt chodnika i bruk. — Panie, co się stało? — spytałem mego kompana wychylonego przez okno i wyglądającego bezradnie pomocy.
— Paaanie… — odpowiedział, dziwnie rozciągając samogłoski. — Lekaaarze w szpitalu się pogubili, to co z nami, pacjentami, się stanie?…
Tak, wiele trzeba wycierpieć, by mieć tak wspaniałe poczucie humoru!