Horyzont

Do czasu zaokrętowania na stojący w Gdańsku bark szkolny „Lwów” nigdy nie widziałem morza. Kiedy zobaczę morze? Jak wygląda? Jakie na mnie zrobi wrażenie? Te pytania ciągle miałem na myśli. Nawet po wstąpieniu na pokład „Lwowa” stale otaczało mnie nieznane. Odmienny i nieznany był tutaj nawet dźwięk usłyszanego gwizdka ― wibrujący, o niskim brzmieniu. Zaraz po nim usłyszałem wielkim głosem wypowiedziany rozkaz: „Zbiórka do robót!” Nad otworem prowadzącym do międzypokładu, gdzie przed chwilą skończyliśmy śniadanie, widać było głowę i barki ucznia bosmańskiego. W ręku trzymał błyszczący gwizdek bosmański o dziwnym kształcie fajeczki, przymocowany do czerwonego sznurka otaczającego szyję pod kołŹnierzykiem.

Wszystko, co żyło w międzypokładzie, ruszyło teraz na pokład i ustawiło się w dwuszeregu, czekając na przydział prac. Uczniowie odróżniali się od czysto ubranych kandydatów ubiorem, przy którym szatą mógł się wydać strój z filmu „Król żebraków”. Ich drelichy powalane były smarami, farbami wszelakiego rodzaju i wydawały przenikliwy zapach smoły, którym przesiąknęły pomieszczenia w mięŹdzypokładzie.

Przed dwuszeregiem stanął wysoki, kościsty i wąsaty żaglomistrz. Mówił szybko, na pewno po polsku, ale z długich zdań wypowiedziaŹnych przez niego nie zrozumiałem nic, prócz spójników. Każdego, do kogo mówił, nazywał „wajem”. „Wajowie” powtarzali usłyszane wyrazy i odchodzili w im tylko wiadomym kierunku. Byłem przybity, że nie rozumiałem, zdawałoby się, polskiej mowy na polskim żaglowcu.

Naraz usłyszałem zdanie, że do jakiejś roboty potrzebny jest człowiek i jeden kandydat. A więc kandydat nie jest człowiekiem ― pomyślałem. W tej samej chwili dowiedziałem się, że tym „nieczłowiekiem” jestem właśnie ja. Mam pomagać „człowiekowi” przy zakładaniu sterburtgrotŹbombramnokgordingu, a nie, jak dotychczas, przewozić taczką balast.

Pomimo że pozbawiono mnie człowieczeństwa, usłyszana nowa nazwa przedmiotu mojego wysiłku wprawiła mnie w zachwyt. Poczułem się przeniesiony na czarny korab Odysa, na którym brzmiała dźwięczna mowa Homera.

Z całego opisu burzy w „Odysei” zapamiętałem jeden dwuwiersz. Przeczytał go nam w gimnazjum nauczyciel łaciny, który był jednocześŹnie na uniwersytecie lektorem języka greckiego. Chciał dać nam pojęcie o pięknie greckiego języka. Właśnie w tym opisie sztormu naśladownictŹwo głosów natury było najbardziej wyraźne i uchwytne. Nagromadzenie dźwięków „r” przypominało nawałnice i uderzenia piorunów. GromoŹwładna siła sztormu oddana była zwłaszcza w takim brzmieniu: „trichha te kai tetrachha”. Treść całego dwuwiersza przeszywała mrowiem:

Biada! Maszt się na łeb nam zwalił!

Trzykroć, czterokroć pękł żagiel, również wiatrem miotany!

Zrozumiałem, że nie będąc „człowiekiem”, nie mogę zrozumieć treści rozkazów żaglomistrza, podobnie jak nie znając greckiego mogę się jedynie napawać brzmieniem Homerowej mowy. Z lekkim sercem ruszyłem za swoim „człowiekiem” do pierwszej wyznaczonej mi na żaglowcu pracy.

„Człowiek”, z którym już byłem po imieniu, powiedział mi: ― Idź pod bak do kabelgatu po marszpikiel!

Powtarzając głośno trzy nie znane sobie słowa, zostałem przez „ludzi” skierowany na dziób (bak), do magazynu (kabelgat) i tam z rąk dyżurnego „człowieka” otrzymałem stalowy, zakrzywiony u góry kołek (marszpikiel), z dziurką i z przewleczonym przez nią nasmołowanym sznurkiem (juzingiem).

Mój „człowiek” stanął nad zwojami lin. Na końcu jednej zrobił tajemniczy węzeł, który utworzył pętlę. Była ona łatwa do rozwiązania, ale sama nie mogła się rozwiązać ani zacisnąć. Na tym polegała cała tajemnica marynarskich węzłów. Są ich setki i znają je tylko „ludzie”.

― Pójdziemy teraz na grotbombramreję! ― powiedział mój „człoŹwiek”.

― Gdzie to jest? ― spytałem.

„Człowiek” pokazał mi niebo nad środkowym masztem i powiedział: ― Na żaglowcu o trzech masztach środkowy nazywa się grot. Ta poprzeczna reja to… reja.

Przypomniał mi się w tej chwili Roch Kowalski, który wytłumaczył Zagłobie, że „wuj to jest wuj”. Ale zrozumiałem, iż nazwanie rei drągiem, żerdzią lub drzewcem poziomo zawieszonym na maszcie nie chciało przejść „człowiekowi” przez gardło.

― Udamy się tam po „drodze do nieba” ― mówił ― inaczej: po „drabinie Jakuba”, czyli wantach. Grotmaszt na „Lwowie” składa się z trzech części. Dolna od pokładu to kolumna. U góry przymocowane jest do niej jarzmo, tak zwany mars. Środkowa część masztu zwie się stengą. U góry stengi też jest jarzmo, które nazywa się salingiem. Łączy ono stengę z trzecią, najwyższą częścią masztu, bramstengą. Najwyższa reja nazywa się grotbombramreją, do niej „przyszyty” jest grotbomŹbramżagiel. Żeby zwinąć żagiel, trzeba go najpierw przyciągnąć do rei linami, które zwą się gordingami. Boczny gording to nokgording. Właśnie go tam założymy. Jeden jego koniec przywiążemy do boku żagla, drugi będzie tu, nad pokładem. Całe to przemówienie „człowieka” uważałem za pierwsze wtajemŹniczenie, po którym troszeczkę sam poczułem się „człowiekiem”. Zaczęliśmy wstępować po wantach „do nieba”. Okazało się, iż tak zwykła rzecz, jak „wniebowstąpienie”, wykonywana była przeze mnie licho i nieudolnie. „Człowiek” pokazał mi, że rękami należy chwytać i trzymać się bardzo mocno za pionowe części want, a nie za szczeble sznura, czyli wyblinki. Zanim doszliśmy do marsa, kręciło mi się już w głowie, ale nie z powodu kilkunastometrowej wysokości, lecz od liczby nazw. Im pięliśmy się wyżej, tym bardziej topniała we mnie owa nabyta już odrobina „człowieczeństwa”.

By wejść na platformę marsa, trzeba było porzucić wygodne wanty i przejść na podwantki, które odchylały się od want nieomal o dziewięćŹdziesiąt stopni. Całe ciało było plecami zwrócone do pokładu i powieŹrzało się je rękom. Nogi właściwie zawadzały i stawały się bezużyteczŹnym balastem, który należało za sobą wlec do chwili zatrzymania się na stenwantach i rozpoczęcia dalszego „wniebowstąpienia”, od marsa do salingu. Pod salingiem znów były podwantki i znów nogi stawały się bezużytecznym balastem aż do momentu osiągnięcia bramstenwant, wiodących prościutko do salingu i „do nieba”. Po drodze nie było już żadnego jarzma z platformą, chyba że uważa się za nią ściętą powierzchŹnię jabłka, stanowiącą zakończenie każdego masztu. Nad jabłkiem było tylko niebo.

W miejscu, w którym bramstenwanty prawie przylegały do bramŹstengi, przeszliśmy na grotbombramreję. Podtrzymywana przeze mnie, a przywiązana do mego „człowieka”, lina była, naszym łącznikiem z pokładem, leżącym czterdzieści parę metrów pod nami. Wydawał się on małą platforemką, po której chodzili mali ludzie. Widziani w skrócie wydawali się jeszcze mniejsi.

„Człowiek” umocował wciągnięty gording do rei, po czym powieŹdział, że teraz możemy sobie chwilę odpocząć, ale niedługo, bo obserwują nas starszy oficer i żaglomistrz i będą strasznie krzyczeć, jeśli zobaczą, że nic nie robimy.

Stojąc na rei oparty o maszt mogłem wreszcie rozejrzeć się dookoła i objąć wzrokiem cały widnokrąg. Zdumiałem się, widząc, że Gdańsk położony jest wśród borów. Sina wstęga lasów ciągnęła się wszędzie tam, gdzie nie widać było domów lub lądu. Byłem bardzo zawiedziony w swej nadziei ujrzenia morza.

Naraz usłyszałem pytanie: ― Jak ci się podoba morze?

„Człowiek” patrzył w kierunku lasów i mówił sam do siebie: ― Horyzont jest dziś bardzo ostro widoczny. Można robić wspaniałe obserwacje astronomiczne. A, o tam, widzisz? ― zwrócił się do mnie. ― Idzie statek pasażerski.

Byłem zaskoczony. Więc ta sina wstęga lasów, na której widać dziób i dymiący komin statku, to morze? A miejsce, w którym styka się ono z niebem, to horyzont?
Podczas gdy zacząłem się napawać rozpostartym przede mną widoŹkiem, usłyszałem głos „człowieka”: ― Bakburtgrotbombrambras źle jest wszaklowany. Będziemy go musieli przeszaklować.

Zaiste jestem na morzu Odysa ― pomyślałem. ― Znów w jednym zdaniu „ryk wód, szum zawiei”. Jak to on powiedział przed chwilą? Bakburtgrotbombrambras i przeszaklować. Wspaniale! Wchłaniałem oczami i uszami mowę morza…

Patrzyłem przed siebie. Więc to jest horyzont, za którym w opowiadaŹniach morskich znikają czarowne wyspy, słoneczne porty i ziemia ojczysta. Zza horyzontu ukazuje się zbawcze i długo wyczekiwane światło latarń morskich, zza niego pojawiają się oznaki zbliżającego się huraganu czy tajfunu.

Najwięcej do czynienia z horyzontem ma nawigator. Oblicza jego odległość, jego obniżenie, odmierza nad nim wysokość ciał niebieskich. Martwi się, gdy go nie widzi z powodu złej widoczności, cieszy się, gdy jest ostro zarysowany. W rzeczywistości horyzont sam w sobie nie istnieje, pomimo że się go określa jako: horyzont obserwatora, nawigaŹcyjny, astronomiczny, pozorny, prawdziwy, rzeczywisty, topocentryczŹny, naturalny, fizyczny.

Nie istniejący horyzont i jego nazwa są hołdem składanym bogowi światła starożytnego Egiptu ― Horusowi, występującemu w trojakiej postaci: jako sokół Her ― skrzydlaty bóg nieba, szybujący nad ludzkośŹcią; jako człowiek z sokolą głową ― Horus; jako słoneczny dysk ― Ra.

Ojca Horusa, boga życia Ozyrysa, zabił zazdrosny o władzę brat, bóg nocy i zła ― Set. Świat pogrążony w ciemności czeka na mściciela. Wśród mroków nocy walczy z bratobójcą Setem bóg Horus. Nagle pojawia się zwiastun zwycięstwa. Pojawia się w postaci pasemka oddzielającego światło od ciemności. To horyzont!

Pojawia się najpierw nad miejscem walki, po jakimś czasie także ze strony przeciwnej. Z samego środka pobojowiska wystrzela w niebo szmaragdowy promień zwycięzcy. Zjawia się Horus w postaci słoneczŹnego dysku. Horus ― wschodzące słońce ― nosi nazwę Ra Herakhti, bóg dwóch horyzontów. Horus zwycięzca, odrodziciel, zwiastun nowego życia.

Horyzont to powitanie. Horyzont to hołd złożony bogowi światła. Horyzont to wieczna nadzieja zwyciężenia ciemności, to zapowiedź dobrego, nowego jutra.

Od wieków codziennie toczy się zaciekła walka Horusa z Setem. Od wieków na setkach tysięcy statków na morzu załogi są jej świadkami. Jest jedną z najpiękniejszych chwil dnia morskiego. W duszy każdego nawigatora, w zakątku najmilszych wspomnień, zawsze znajdzie się to jedno zdanie, wyrażone bezsłowną podświadomą myślą składającą hołd Horusowi:

Już jest horyzont!

Przez cały dzień Horus włada światem. Nikt już nie myśli o walce, wszyscy cieszą się widokiem zwycięzcy, do momentu, gdy zniknie wieczorem. Stojący na mostku nawigator pogrążający się w żałobną, po Ozyrysie, czerń nocy obwieszcza to sobie podświadomą, zrodzoną z żalu myślą:

Już nie ma horyzontu!

Ale o tym wszystkim dowiedziałem się znacznie później. W tamtej zaś chwili rozmyślałem wyłącznie o tym, że wszystko to, co sprowadziło mnie na „Lwów” i zawiesiło w pajęczynie olinowania między niebem a wodą ― wszystko jest horyzontem. Za horyzontem leży zwierciadło morza, opowieści mórz południowych, przygoda, tajfun, szlaki morskie Dzieci Kapitana Granta…

― Podciągnij gording! ― usłyszałem rozkazujący głos „człowieka”. Nawet się nie poruszyłem. Nie mogłem oderwać myśli od tej sinej wstęgi, która wydała mi się początkowo pokrytą borami ziemią, znaną i bliską. I naraz „człowiek” powiedział do mnie ciepłym głosem:

― Wiesz, ja też myślałem, że to są lasy!